Grand Prix Warszawy 15.10.2016

Po niemal roku przygody z bieganiem zdecydowałem się wziąć udział w lokalnych zawodach. Przez cały rok w Lesie Kabackim rywalizowano w cyklu Grand Prix Warszawy na dystansie 10 km, wziąłem udział w ósmej edycji tej imprezy.

Nie byłem pewny formy. Dzień wcześniej przebiegłem się do pracy w tempie 4:38/km, co było dość dobrym prognostykiem. Nic mnie też nie bolało, jednak na regenerację miałem mniej niż dobę! Na szczęście Luk mi na nią pozwolił 🙂 Dziś pogoda była jednak mniej sprzyjająca, przyjemne słońce zastąpił zimny wiatr i chmury. Przed 10 odebrałem numer startowy, dowiedziałem się gdzie można ewentualnie zostawić rzeczy i wróciłem do domu. Czułem lekkie zdenerwowanie, nogi zaczęły też trochę marudzić – znak, że start jest blisko! Szybko przebrałem się, zarzuciłem bluzę z kapturem i żółtą maszyną podjechałem na start/metę.

start

Już z daleka widziałem rozgrzewających się zawodników. Przypiąłem rower do słupa i też zacząłem rozciągać się i rozgrzewać. Nigdy dotąd nie poświęciłem temu tyle czasu, ale zimny wiatr naprawdę do tego zachęcał! Popatrzyłem jak startują panie i zawodnicy biegnący powyżej 1 godziny i sam wkrótce stanąłem przed linią startu. Nie zakładałem ścigania się z czołówką, więc spokojnie ustawiłem się na końcu. Plan był prosty: nie podpalić się na początku, spokojnie zacząć i potem pomału przyspieszać, by po 5 km ocenić siły i człapać dalej.

Ruszyliśmy! Widok długiej gąsienicy złożonej z biegowej braci naprawdę radował, a ja pomału wyprzedzałem kolejnych zawodników. Zerkałem na zegarek by sprawdzić tempo, starałem się nie przekraczać 4:30 i przyspieszać jeśli było ok. 4:40. Mniej więcej po dwóch kilometrach biegłem już w grupce trzymającej się tempa 4:30, ale i tak powoli przesuwałem się do przodu. Trasa biegła po znajomym lesie, w którym wciąż było sporo zielonych liści na drzewach, ale i na ściółce też ich wiele leżało. Wiatru nie było, więc biegłem spokojnie, starając się kontrolować technikę – nie człapać! – i nie biec powyżej tętna 170. Mijały kolejne kilometry, ale nie miałem siły wyraźniej przyspieszyć do 4:20. Po szóstym kilometrze przeliczyłem sobie, że życiówki (44:30) nie pobiję w tym tempie, starałem się zatem nie zwalniać… W ostatnich dwóch kilometrach pojawił się już przeciwny wiatr, a na ostatnim zdecydowałem się trochę przyspieszyć i mijałem kolejnych zawodników. Na samym finiszu dwóch z nich mnie wyprzedziło, ale nie przejmowałem się tym. Wpadłem na metę! Czas – 45:24. (45:36 oficjalnie, czyli brutto).

Miałem mały kłopot z numerem startowym – myślałem, że go zgubiłem! Ta niewielka karteczka była jednak przypięta do mojej bluzy, co organizatorzy widzieli lepiej ode mnie 🙂 Ale straciłem na tym pewnie kilkanaście sekund. Założyłem szybko bluzę i stanąłem do kolejki by oddać numer startowy oraz odebrać wodę i pączka. Po biegu to świetna sprawa 🙂 Wkrótce zobaczyłem moją rodzinkę, która spóźniła się na finisz i przyjąłem o nich gratulacje. Trochę się porozciągałem, trochę pograłem w piłkę czekając na dekorację zwycięzców. Traf chciał, że wylosowałem nagrodę pocieszenia – tabletki isostar. Naprawdę udany debiut 🙂

meta

Potem policzyłem, że zabrakło mi 6 sekund na kilometr by pobić życiówkę. Jest niedosyt, ale to w końcu pierwszy raz! Następnym razem mocniej przycisnę i nie będę biegał dzień wcześniej… Może w przyszłym roku wystartuję w pełnym cyklu Grand Prix? To bardzo sympatyczne zawody, przebiegały w bardzo sympatycznej atmosferze i bez niepotrzebnego zadęcia.

Jerzy