Parkrun #251

Ale się rozpędziłem, drugi parkrun z rzędu 😉 Nie planowałem go, sądziłem że raczej pobiegam sobie gdzieś po lesie, ale sprzyjające warunki meteo-domowe sobotniego poranka powiedziały: rusz się! Ledwo zdążyłem, przegapiłem odprawę i ledwo załapałem się na zdjęcie na skateparku. Za to miałem rozgrzewkę 🙂 Zapomniałem, że to Mikołajkowy Parkrun, więc bez okolicznościowej czapeczki – dobrze, że bluza czerwona 🙂

Ludzi było o połowę mniej niż tydzień temu, ale pogoda ciut lepsza – nie było przenikliwego wiatru. Na starcie nie było chętnych do zajęcia pierwszej linii, dopiero podpowiedź wolontariusza “będziecie mieć mniej do przebiegnięcia” ruszyła towarzystwo do przodu. Ja i tak w 4-5 linii. 3… 2… 1… Start!

Szybko ruszyłem, trzymając się gościa o podobnym tempie do mojego – na 16. parkrunie już mniej więcej kojarzę kto biega ok. 4:20/km. Niespodziewanie dla siebie samego wskoczyłem do pierwszej piątki, a czołowa dwójka Vege Runnerów była raptem kilkadziesiąt metrów przede mną! Zwykle podiumowicze znikają mi po pierwszym zakręcie, a tu taka niespodzianka! Zastanawiałem się nawet, czy dla żartu nie przycisnąć trochę i wyjść na prowadzenie, by potem efektownie umierać większość dystansu 🙂 Ale nie, trzymam się zbyt żwawego dla mnie tempa i czwartej pozycji. 4:05 po pierwszym kilometrze, czołówka wciąż widoczna – jest nieźle, chwilo trwaj! (Teraz zobaczyłem w danych, że leciałem spory kawałek w 3:45/km). Dobrze jest, może nawet potem pochwalę się dziecku tą czwartą lokatą? A tak serio: to kiedy przyjdzie kryzys?

Na trzecim kilometrze. Zacząłem się zastanawiać, czy nie przeginam. Tętno wysokie, coraz mocniej tupałem zamiast biec. Ktoś mnie wyprzedził, potem minęła mnie grupka czterech gości. Zastanawiałem się, ilu może mnie wyprzedzić bym zmieścił się w pierwszej dziesiątce. Potem pocieszałem się, że inni też już się zmęczyli, ale słabe to wsparcie. Ale hej, wciąż daję radę!

Ostatni kilometr, staram się trochę przyspieszyć. Co pociągnę, to potem trochę odpuszczam. Wiem, że te 5 km zrobiłem naprawdę solidnie, że będzie dobry wyznacznik aktualnej formy. Ostatnie metry, próbuję cisnąć, ale z małym przekonaniem, w sumie cieszę się że już koniec – i na ostatnim metrze ktoś mnie wyprzedza! Już wiem, czemu wolontariusze krzyczeli “dawaj! dawaj!”…

Brawo Łukasz! Byłem zły, bo myślałem że wypadłem z czołowej dyszki, ale dostałem token nr 9 – zdziwko! Jak się ostatecznie okazało, skończyłem na 10. pozycji i z czasem 20:59. Całkiem nieźle, tegoroczna życiówka! Pogadałem chwilę na mecie z innymi finiszerami, zażartowałem z Łukaszem, że powinien głośniej tupać, bo bym się nie dał. Wziąłem jabłko i poszedłem do domu z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Góra naleśników czekała na zrobienie 🙂

Autorem zdjęć jest Jola Dąbrowska, pozwoliłem sobie pożyczyć 🙂