(Ty)dzień gorącego lata

Chciałem to mam. Wreszcie jest ciepło, mięśnie błyskawicznie uzyskują optymalną temperaturę do pracy, nic się nie leje z nosa, gardło zaleczone i ogólnie żyć nie umierać. Z jednym „ale” – za ciepło. Ale nie, nie będę narzekał. Nawet jeśli upał odcina prąd po kilkudziesięciu kilometrach, to i tak warto pokręcić. Ot tak sobie. Dla relaksu i czystej przyjemności kręcenia. W końcu o to przecież w tym wszystkim chodzi.

Jedna z pierwszych jazd od ostatniego wpisu to kapeć. W drodze z pracy. Na trasie od Mostu Grota-Roweckiego do Kanału Żerańskiego. Albo snake-bite przez niedopompowaną oponę, albo jakiś syf z DDR-u na moście albo syf z DDR-u koło Żerania. W oponie i dętce nic nie znalazłem więc obstawiam raczej węża (także tego w kieszeni). No cóż, dwa sezony jeżdżenia bez kapci teraz skutkują wielką kumulacją. Dobrze, że miałem przy sobie zapas i gadżety do wymiany. Nowe opony (czerwone Michelin Lithion2) już czekają na wymianę w Trabancie.

Poza standardowymi przejażdżkami do i z fabryki – przerywanymi fotkami na nadwiślańskich bulwarach, ze szczególnym uwzględnieniem butów i skarpet – nie działo się przez ostatnie dwa tygodnie zbyt wiele. Koledzy z TVT albo gdzieś powyjeżdżali albo jeździli w czasie mojej zmiany przy taśmie produkcyjnej albo w ogóle nie jeździli. Faktem jest, że trudno było się zebrać do kupy (czytaj: peletoniku).

Pomimo powyższych trudności udało mi się ustawić z TriRodzynem na bardzo ciekawą przejażdżkę przypadającą akurat na dołek mojej formy, ale skutkującą finalnie całkiem przyzwoitą średnią. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze jakiegoś spacerowicza i dziadka, który dał nam bardzo porządną zmianę 37 km/h prędkości chwilowej pod górkę w Rajszewie. Szacun i czołobitności.

Kolejna ustawka, dosyć spontaniczna, zaowocowała zebraniem składu w osobach: Luk Odkryty (czyli ja), Zbyszek i Grzesiek (nowy członek TVT). Miało być spokojnie, bo czułem się tego dnia fatalnie, ale trafił się po drodze kolarz na kozie i jakoś tak nam wszedł na ambicję, że najpierw urwaliśmy go na górkach w Rajszewie, potem daliśmy się prześcignąć, a koniec końców robiliśmy sobie za jego plecami interwały. Mam nadzieję, że nie było to dla niego jakoś szalenie irytujące, ale nam przyjemnie urozmaiciło jazdę. Zbyszek oczywiście niezmordowanie pracował przez większość czasu nie dając nam żadnych szans na nielicznych okolicznych hopkach. Średnia – przyzwoita, lekko ponad 35 km/h.

Na ostatnią sobotę lipca zaplanowałem sobie ponownie wycieczkę do Białobrzegów nad Pilicą. Początkowo zakładałem trasę ok. 150 km przez Stromiec i Przytyk, ale dłuuugi postój w Czersku w połączeniu z narastającym upałem zmusiły mnie do skrócenia trasy i przejechania na Białobrzegi bezpośrednio ze Stromca.

Tym razem udało mi się namówić Grześka, żeby towarzyszył mi rano przez Warszawę do Wilanowa, gdzie mieliśmy spotkać grupę AirBike, ruszyć razem do Czerska, ja pojechałbym dalej swoją trasę, a Grzesiek wróciłby z ajerbajkami do Warszawy. Jednak już jazda przez Warszawę pokazała, że sobotnia wycieczka miała się ułożyć nieco inaczej niż to sobie wymyśliliśmy.

Najpierw okazało się, że pojechaliśmy pod prąd na Wisłostradzie. Serio! Jakaś przyczepka zastawiła DDR za Ludną i chciał-nie chciał wylądowaliśmy na pasie dla skręcających, ale w przeciwnym kierunku. Ciekawe co kierowcy sobie myśleli na nasz widok. Po dwustu metrach mogliśmy bezpiecznie się zatrzymać i przenieść rowery przez barierki. Drugi raz zasuwaliśmy pod prąd pod Trasą Siekierkowską, ale to już raczej symbolicznie, pod kontrolą i przy znikomym ruchu samochodowym.

Punktualnie wyrobiliśmy się pod serwis AirBike gdzie już zebrała się spora grupa kolarek i kolarzy. Po dziesięciu minutach pogaduszek i oglądania kto na czym, w czym i z kim przyjechał ruszyliśmy razem z grupą „średnią” – bo chyba właśnie ta jechała najdalej, czyli na Czersk.

Grupa „średnia” okazała się być całkiem szybka, gdyż przez większość czasu na wąskich uliczkach gassowych prędkość chwilowa nie schodziła poniżej 40 km/h. Z pewną taką nieśmiałością oczekiwałem aż przyjdzie czas na moją zmianę. Ale nie przyszła. To znaczy wyszedłem w końcu na zmianę, ale to raczej w wyniku braku chęci kogokolwiek z peletonu do wyjechania na przód. Zrównałem się z gościem na wypasionym rowerze i w kasku aero, pociągnęliśmy ładnie jakieś 43 km/h, aż tu nagle usłyszałem zza pleców jakieś krzyki i zostałem sam. Trzeba mieć naprawdę solidnego pecha, żeby po wyjściu na szybką zmianę nie znając trasy akurat w tym momencie trafić na skręt grupy w lewo. A wydawało mi się, że coś już kojarzę jak te Gassy wyglądają – a tu nie.

W każdym razie trzeba było zawrócić i dogonić grupę, którą sam przed chwilą solidnie rozpędziłem. Ufff… Trochę mnie to zdrowia kosztowało, ale za to jaki fajny interwał z tego wyszedł! Dogoniwszy peleton przez jakiś czas skazany byłem na jazdę w ogonie.

Dojeżdżaliśmy do skrzyżowania bez pierwszeństwa przejazdu aż tu nagle ni z tego ni z owego jeden gość zatrzymał się z prawej strony jezdni. Nie wiem czy był z naszej grupy czy nie, ale ta nadmierna ostrożność poskutkowała tym, że inni zaczęli hamować a w tych hamujących wjechali inni później hamujący. Jakimś cudem udało mi się wykonać slalom między latającymi rowerami i skręciłem w lewo. Ktoś podjechał do poszkodowanych i padła komenda, żeby grupa zaczekała za zakrętem na przystanku. Część peletonu pojechała na ten przystanek a część została bliżej miejsca zdarzenia.

Czekaliśmy i czekaliśmy, jedliśmy, piliśmy, gadka-szmatka aż tu nagle jak peleton nie gwizdnął obok nas… Czarna rozpacz, znowu trzeba gonić z wywieszonym jęzorem. Część zebrała się szybciej, część wolniej, ja akurat wolniej. Goniliśmy we trzech. Niestety kolega, który gonił przede mną nie bardzo chciał współpracować i w efekcie chyba odpadł, bo już więcej go nie zobaczyłem. Co gorsza, odpadł też Grzesiek, który – jak się potem okazało – złapał gumę i nie miał ze sobą żadnego zapasu. Jego nieobecność odkryłem dopiero w Czersku. Na szczęście jakiś przygodny kolarz ulitował się nad jego losem i obdarował go dętką oraz pomocną dłonią.

Zanim dojechaliśmy do zamku tradycyjnie już zaskoczył mnie podjazd za zadrzewionym zakrętem, na który wjechałem zestawem blat-ośka, więc o dobrej prędkości nawet nie było co marzyć. W końcu jednak dojechaliśmy do zamku. Opłata 5 zł za popas na murach oznaczała także okazję do pogadania, konsultacji, wymiany doświadczeń, uzupełnienia płynów i zaczerpnięcia ducha minionych czasów. Złudnie zakładałem, że tym razem także grupa ruszy dalej zanim zrobi nawrotkę i dlatego czekałem na wszystkich. W końcu jednak okazało się, że przedłużający się popas stał się punktem z(a)wrotnym tej wycieczki. Pożegnałem się zatem z przemiłą ekipą (choć Szefowa straszyła wcześniej pręgą na plecach po uderzeniu różowym selfie-stick’em) i ruszyłem dalej w swoją drogę.

Samotna podróż upłynęła mi pod znakiem słońca, dobrych asfaltów, słońca, gorszych asfaltów, słońca, fatalnych asfaltów, słońca, znowu lepszych asfaltów, słońca, krów, ale nade wszystko – przepięknych, pustych i malowniczych tras. Warto pojechać nawet w tak potworny skwar, żeby poczuć prawdziwe lato, zastanowić się nad tym jak piękny jest świat kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy, jak fantastycznie pachnie powietrze nasycone aromatem rozgrzanych przydrożnych ziół i krzewów i jak spokojnie potrafi być na polskich drogach. Niemniej prawie godzinny obsuw w Czersku w połączeniu z żarem lejącym się z nieba roztapiającym i tak mocno pofałdowany gdzieniegdzie asfalt sprawił, że zrezygnowałem z pętelki przez Przytyk i pokuśtykałem ze Stromca prosto na Białobrzegi. W sumie 123 km ze średnią lekko ponad 30 km/h – to wszystko na co było mnie tego dnia stać.

Niedzielny poranek zwiastował jeszcze gorszy upał i niestety w miarę podróży słońca po nieboskłonie temperatura rosła w postępie niemal geometrycznym. A trzeba było wracać do domu, żeby dzieci za długo nie czekały na obiecane na Tarchominie lody. Ruszyłem. Na Garminie 30 stopni w momencie startu…

Tym razem wybrałem najkrótszą drogę przez Warkę, Czersk, Górę Kalwarię, Gassy i Wilanów. Pierwsze kilometry (ok. 30) przejechałem zaskakująco sprawnie (wietrzyk w plecy), ale w miarę jak rosła temperatura wokół mnie i wewnątrz mnie tempo leciało na łeb na szyję. I na nic wiaterek gdy na niebie nie było ani jednej chmurki. Cała trasa (ok. 110 km) przejechana pod bezlitosną lampą. Oczywiście zgubiłem się w Górze Kalwarii i gdzieś na Gassach dorobiłem kilka nadprogramowych kilometrów. Gassy o tej porze dnia i przy tej temperaturze mają jednak jedną zasadniczą wadę: mnóstwo samochodów przy kąpieliskach skutecznie zwęża i tak stosunkowo wąską dróżkę. Nie wpływa to korzystnie na tempo i bezpieczeństwo jazdy. Od Wilanowa poruszałem się już w tłumie innych cyklistów, którzy nie wystraszyli się tropikalnych upałów i wybrali aktywny wypoczynek zamiast gotowania się w czterech ścianach. Co więcej, większość z nich (a mam brzydki zwyczaj narzekania na użytkowników DDR-ów) elegancko trzymała się prawej strony i ogólnie orientowała się w sytuacji.

W samej stolicy upał stał się już kompletnie nie do wytrzymania więc zrobiłem sobie krótki postój na nadwiślańskich bulwarach i wyzerowałem licznik, żeby nie siłować się już ze słońcem i zrobić bezpieczny, spokojny rozjazd nie stanowiąc zagrożenia dla innych użytkowników ścieżek rowerowych. Naprawdę byłem to winien tego dnia praktycznie wszystkim spedalonym – sytuacja na warszawskich DDR-ach zdaje się poprawiać z miesiąca na miesiąc.

Kolejna wycieczka do Białobrzegów i z powrotem zakończyła się sukcesem. Naprawdę lubię tą trasę. Szczególnie jeśli wiem, że na każdej mecie czekają na mnie stęsknione dzieci i Żonka. Sobotnie poranki z ajerbajkami i samotne powroty mają swój niewątpliwy urok, niezależnie od pogody i dyspozycji. Malownicza trasa, około-warkowe hopki, samotne kapliczki co kilkaset metrów, lasy, łąki, gaje, sady i… spokój. To jest coś co chyba najbardziej lubię w tym sporcie. No ale lubię też przełamywanie własnych słabości i barier, a i tych kilka udało się w tym miesiącu pokonać. Ubiegły tydzień to znowu przejechane ponad 500 km, miniony weekend to znowu ok. 240 km. Największym hitem w moim skromnym zestawieniu jest jednak kilometraż miesięczny – ponad 1700 km przejechanych w lipcu i 5600 m w pionie na płaskim jak naleśnik Mazowszu. Dzięki kochana Żono – to wszystko dzięki Tobie!