Kobiety rządzą Południem
Ostatnie dwa tygodnie były dosyć różnorodne, pod wieloma względami. Różni ludzie, różne trasy, różne plany, różna pogoda, różne tempo i różne wnioski. Dobra jest taka różnorodność. Miło jest poznawać nowe miejsca, nowe grupy i godzić to wszystko z życiem rodzinnym i zawodowym.
Nie miałem w tym czasie za to szczęścia do jeżdżenia z TVT. Właściwie udało mi się tylko raz przejechać z Robertem, Mike’em i nade wszystko z Rafałem, który w wielkiej formie i bez większego uszczerbku na duszy i ciele wrócił na szosę po dewastacji infrastruktury drogowej i naciąganiu polskiej służby zdrowia. W zasadzie tylko kawałek uda pomalowany na fioletowo mógłby świadczyć o jakiejś kontuzji, ale prędkość prędko (!) rozwiała te wątpliwości. Zaczęliśmy powolutku (25 km/h) zakładając, że jedziemy z inwalidą, a kończyliśmy na górkach w Rajszewie gdzieś w okolicach 45 km/h.
To znaczy nie kończyliśmy, tylko pożegnaliśmy „symulanta” i ruszyliśmy na rozjazd do Żerania i z powrotem nowym DDR-em wzdłuż wału. Po drodze spotkaliśmy drugiego Roberta, który od tej pory zagościł w mojej grupie pilnie obserwowanych kolarzy na stravie. Robert wrócił właśnie z Tatra Road Race i miał o czym opowiadać, szczególnie, że był to jego debiut i to ze świetnym rezultatem.
Kolejne dni to baaardzo spokojne kręcenie na linii dom-praca-dom z małymi skokami w bok, ale nieistotnymi z punktu widzenia treningu. Nie udało mi się już pojeździć z nikim z TVT, chociaż grupa miała w tamtym tygodniu ponad 20 członków.
Cóż, tak bywa. Miałem za to dużo czasu na sprawdzanie prognoz pogody na weekend i odpowiednio wczesne zamieszczenie ogłoszenia na FB z propozycją wycieczki do Warki. Sprawdzanie prognoz okazało się owocne, ogłaszanie na profilu TVT – bez sensu.
Pogoda na weekend zapowiadała się fantastycznie co oznaczało, że wreszcie uda mi się zrealizować moje wielkie marzenie z dzieciństwa – tak jak robił to przed wieloma laty mój ojciec pojechać rowerem na działkę i z powrotem. Niby nic, ale jako dziecku wydawało mi się to heroicznym wyczynem, jako dorosłemu – zawsze brakowało czasu. Działka znajduje się nieopodal Białobrzegów nad Pilicą czyli w odległości ok. 100 km na południe od Tarchomina.
Głównym problemem logistycznym było to, że musiałbym zostawić rodzinę na cały dzień, gdyż żona niekoniecznie chętnie – chociaż świetnie radzi sobie za kółkiem – chciałaby pokonywać z dziećmi ten dystans beze mnie. Tym razem udało się ułożyć to na tyle sprytnie, że ja mogłem pojechać rowerem, dzieci samochodem z dziadkami, a żona miała „dzień dziecka” i robiła w sobotę co tylko chciała.
W ostatniej chwili (w piątek wieczorem) Robert Escobar postanowił dotrzymać mi jednak towarzystwa do Grójca i specjalnie dla niego przestawiłem godzinę startu o godzinę – czyli na 8.00. Rano okazało się, że godzinę trzeba przestawić jeszcze o pół godziny, ale Robert stawił się niezawodnie i towarzyszył mi… do najbliższej apteki. Czyli jednak musiałem jechać sam i to w dodatku półtorej godziny później niż planowałem.
Trasę wklepałem na szczęście do Edge 500, telefon naładowałem do pełna, żeby wspierać się ew. mapą i ruszyłem. Półtora-godzinne opóźnienie okazało się paradoksalnie najlepszym co mogło mnie spotkać tego dnia.
Podróż przez Warszawę przebiegła bez przygód aż do Wilanowa gdzie wyjechałem na kompletnie dla mnie nieznane tereny. Po drodze mijałem grupki kolarzy, którzy kręcili jeszcze leciutko prężąc wprawdzie łydy na gassowe segmenty. Czyli wiedziałem, że jadę w dobrą stronę – na słynne Gassy – Mekkę kolarzy z południowej części stolicy.
Garmin pokazał skręt w lewo z głównej wilanowskiej DDR i na tymże skręcie oczom mym ukazała się… około 50-osobowa grupa kolarzy. No niemożliwe! Wpisując trasę do Garmina zakładałem jazdę przez Gassy, Górę Kalwarię i Czersk więc nie pozostało mi nic innego jak wtulić się w tą imponującą grupę i liczyć, że uda mi się trochę zaoszczędzić baterię na dalszą samotną jazdę.
I tu nastąpiło największe zaskoczenie. Grupa była świetnie zorganizowana, zdyscyplinowana, umiarkowanie szybka i dawała poczucie bezpieczeństwa oraz dobrej zabawy. A nad tym wszystkim czuwały – panie! Wszystkie ostrzeżenia o dziurach, autach, przejazdach kolejowych i innych przeszkadzajkach, a także pilnowanie jazdy w parach i ochrzanianie niepokornych – to same damskie głosy. Praktycznie połowę grupy stanowiły zresztą dziewczyny, które ani myślały ciągnąć się wygodnie w peletonie i dziarsko wychodziły pracować na czele. Niesamowite wrażenie, chylę czoła przed pozycją dziewczyn w tej grupie: mocą w łydkach i siłą przebicia w peletonie.
W pewnym momencie grupka się podzieliła na mocniejszą i słabszą. Jedna miała jechać na Czersk, druga na Górę Kalwarię. Rzecz w tym, że nie wiedziałem, która to ta szybsza, ale bardziej interesowało mnie to, żeby jak najdłużej jechać z tą sympatyczną grupą. Wybrałem zatem opcję na Czersk. Jechało się świetnie. Wypadało się oczywiście odwdzięczyć sympatycznym koleżankom i kolegom i pokręcić trochę z przodu. Na szczęście przez kilka km miałem taką szansę. Za Czerskiem po krótkim postoju w sklepie rozstałem się z grupką, która miło mnie pożegnała i podbudowany emocjonalnie ruszyłem samotnie w nieznane.
Trasa na Warkę, a potem na Białobrzegi okazała się zaskakująco spokojna, mało ruchliwa, nieco pofałdowana – idealna. Garmin bezbłędnie wskazywał mi kierunki i nawet się nie obejrzałem a już byłem na wiadukcie nad ekspresówką. Stąd już tylko szybki segment z rondka do betonowego mostu – niegdyś wizytówki Białobrzegów, tryumfalny przejazd przez miasteczko i ostatni fragment przez zalesione drogi w kierunku Wyśmierzyc.
Na białobrzeskim moście spotkałem jeszcze jednego kolarza, który akurat dłubał coś przy pojeździe. Przywitałem się zgodnie z kolarskim savoir vivre i po powrocie do Warszawy spotkałem się z miłym odzewem – okazało się, że zaczepiłem lokalnego wyjadacza, którego ślady na stravie będą odtąd dla mnie inspiracją do wycieczek podczas pobytu na działce.
Na miejscu czekał na mnie obiad, chwila odpoczynku i… dzieci. To jak patrzył na mnie tego dnia mój synek na zawsze pozostanie w moim sercu. Ale tato, jak to? Z Tarchomina? To uskrzydla. Zdecydowanie zbyt szybko nadszedł jednak czas powrotu, a nie chciało mi się potwornie. Wiedziałem, że będzie pod wiatr, trasa będzie jeszcze bardziej nieznana, dłuższa i wrócę zapewne po ciemku. Nie pomyliłem się.
Do Grójca serwisówką wzdłuż drogi ekspresowej dojechałem w miarę sprawnie (ten odcinek znam całkiem nieźle), ale już od Grójca trasą „50” to była niezła mordęga. Duży ruch tranzytowy w obie strony, mocno pofałdowana trasa i wiatr w twarz dały mi się porządnie we znaki. Po skręceniu na lokalne dróżki prowadzące w kierunku Grodziska Mazowieckiego było jeszcze gorzej. To znaczy ruch był co prawda znikomy, ale wiatr jeszcze bardziej centralnie dmuchał w pysk a asfalt to „wielka, ogromna masakra” – jak zwykł mawiać mój egipski przewodnik po Luksorze.
W Grodzisku asfalty były już znakomite, ale za to nad miastem zawisła wielka, czarna chmura, z której w oddali widać było lejące się na ziemię strugi wody. Pierwsze krople złapały mnie nieopodal grodziskiej Biedronki gdzie przytomnie zająłem doskonałe miejsce do przeczekania pod sklepową wiatą na wózki. Miejsce było naprawdę doskonałe, ale tylko przez kilka minut, bo szybko zapełniło się zmokniętymi ludźmi, którzy uznali tę ciasną wiatę za idealną palarnię – przez kwadrans czułem się jak w kominie, zaczadzili mnie po same uszy.
Ruszyłem jak tylko ulewa nieco złagodniała. Tylko po to, żeby przemoczyć się kompletnie przejeżdżając przez kałuże i zmoknąć jeszcze trzykrotnie podczas kolejnych przelotnych opadów. Za to piękny zachód słońca wynagrodził mi te drobne niedogodności rozciągając nawet na chwilę niewielką tęczę na mojej trasie.
Tym razem już sprawniej (po lepszych asfaltach i chyba pod słabszy wiatr) dojechałem do Leszna i poczułem się prawie jak w domu. Prawie, bo jednak jeszcze godzina jazdy była przede mną. Praktycznie po ciemku i znów w deszczu, ale za to znowu z nieco wyższą prędkością. Na Tarchomin dojechałem z ostatnimi promieniami słońca: szczęśliwy, zmoknięty, zmęczony, ale wciąż z pokaźnym zapasem sił.
Udało się!!! Spełniłem marzenie z dzieciństwa, kręciłem praktycznie całą sobotę, a mimo to miałem jeszcze czas i siłę na zabawę z dziećmi. W sumie przejechałem tego dnia 240 km, z czego samej jazdy było 7 godzin, 50 minut ze średnią 30,6 km/k. Tu bardzo ważna informacja dla kolegów z TVT: NA DWA RAZY z obiadkiem i odpoczynkiem (nawet na TRZY, jeśli liczyć wiatę w Grodzisku); BEZ TEMPOMATU – tempo zgodne z samopoczuciem.
Na niedzielny poranek zaplanowałem aktywną regeneracją czyli przepalenie nogi jadąc fragment trasy z małym Rondem Babka a potem delikatne, rozjazdowe kręcenie przez Pomiechówek i Dębe. Brakuje mi babkowej jazdy więc bardzo przyjemnie poczułem się w rozpędzonym peletonie – to dobre dla głowy i nóg. (Nie)stety w tym sezonie niedzielne poranki jeździłem albo z TVT, albo w ogóle nie jeździłem, ale może w końcu znajdę czas na mocniejsze depnięcie z Rondem.
W kolejnym tygodniu już tylko jazdy na trasie dom-praca-dom. Ale też starałem się utrzymać jako-taką różnorodność. Czasem zupełnie lekko, czasem żwawiej, udało mi się nawet przed pracą skoczyć na krótką Agrykolę. Od tygodnia koledzy z TVT jeździli jak pracowałem na drugą zmianę, a gdy zgłaszałem chęć jazdy – nikt nie jeździł. Pech?
Muszę zatem urozmaicać sobie jakoś samotne jazdy na oklepanej do znudzenia trasie. Aaa, jest też jedna dobra wiadomość: trwający od dziesięciu dni denerwujący ból gardła nie jest spowodowany bakterią (zrobiłem strep-test) a li tylko wirusem, który po tak długim czasie – głęboko w to wierzę – powinien już dogorywać i dać mi wreszcie święty spokój.
Na koniec garść statystyk: w 2017 r. przejechane już 6500 km (a więc jest szansa na dychę), w jednym tygodniu 510 km, w jednym weekendzie ponad 300 km, w jeden dzień 240 km, w czasie jednej jazdy 128 km. Wszystkie powyższe liczby to moje osobiste rekordy – dla mnie to góry, które przeniosłem. Chociaż małe w oczach świata.
PS. Dla cierpliwych kilka krótkich filmów z wyżej opisanych jazd: