Setka poniżej trzech godzin
Zacznę od końca, no prawie od końca. Niniejszym oświadczam, że ja Luk Okryty, będąc w miarę zdrowy na ciele i nieco trzepnięty na umyśle, zrobiłem 100 km w czasie 2 godziny 59 minut (wg endomondo było to nawet 2:58) – zupełnie sam. Tyle tytułem wstępu. Teraz będzie od początku.
Pierwsza jazda po ostatnim optymistycznym akcencie (czyli 60 km z 33,8 km/h avg), to oczywiście droga do i z pracy. Zgodnie z założeniem, powolutku, ostrożnie, bez chojrakowania. Czekał mnie niestety pracujący weekend więc musiałem wykorzystać do maksimum czas przed sobotą – czyli piątkową noc. Plan był prosty – tam, gdzie są latarnie. A najdalej na północ od Warszawy latarnie ciągną się w Legionowie, prawie do Zegrza. I właśnie tam udało mi się dokręcić i właśnie tam mogłem zaobserwować jak padają mi kolejne baterie: w garminie vivoactive, w Edge 500, ale – na szczęście – nie w lampkach. Tak czy inaczej trzeba było zawrócić i rozpocząć weekendowy dyżur.
Był to chyba najbardziej pracowity, stresujący i niewdzięczny weekend w mojej krótkiej, bezowocnej urzędniczej karierze. Ale mniejsza o to, ważne, że w niedzielę wieczorem byłem już tak wściekły i zryty, że musiałem – bezwarunkowo – musiałem wyjść i upodlić się na rowerze. Wyciągnąłem jeszcze Bogu ducha winnego Marcina, który nie wiedział co go czeka, ale świetnie dał radę, chociaż ja byłem nakoksowany emocjami nie gorzej niż EPO. Zrobiliśmy 60 km ze średnią 35,2 km/h. Ładnie.
W kolejnych dniach koleżanka i koledzy z pracy z przestrachem obserwowali moje niekontrolowane wybuchy gwałtownej wesołości. Rżałem jak koń oglądając film, który jakiś niecierpliwy kierowca wrzucił na YT. A na filmie ja i moi koledzy na początku TdW 2017 próbowaliśmy wydostać się z przedmieść stolicy. Film to pikuś, ale 53 tys. wyświetleń i fala hejtu w komentarzach wywołały u mnie spazmy nieposkromionego i nawracającego napadu wesołości oraz samozadowolenia. No i dyskusja z nagranymi kolegami na FB – bezcenna. Wieczorem koledzy z TVT wybierali się na przejażdżkę, a ja musiałem siedzieć w robocie i domyślać się jaka beka mnie omija. I całe szczęście!
Ustawka okazała się pechowa i brzemienna w skutkach: jeden z kolegów (pozwolę sobie zachować jego anonimowość) był łaskaw przytrzeć poprzedzające go koło przy prędkości 40 km/h, odbił lekko w prawo i przyrąbał centralnie w jeden z dwóch żółtych słupków, które wszyscy jadący przez Rajszew doskonale znają. Słupek do dziś (czyli tydzień po fakcie) pozostaje nadal pięknie wygięty i przeraża mnie jeszcze bardziej za każdym razem kiedy go mijam. A kolega? Rower cały (to w zasadzie najważniejsze), kości całe (dupa nie szklanka), tylko kask do wymiany i… pogotowie, nacinanie krwiaka i trzy tygodnie przerwy. A forma była już kosmiczna. Trzymaj się Drogi Kolego i wracaj na szosę czym prędzej!
Następnego dnia udało się zebrać nieco większą grupę i pojechaliśmy sobie rekreacyjnie w stronę Radzymina. Po drodze Kolega Zbyszek wytłumaczył mi jakie błędy popełniłem w poprzednim wpisie i pograł mi na ambicji nazywając mnie szumnie „dziennikarzem” czy „pisarzem” czy jakoś tak. Zwracam więc honor: przy którejś tam opisywanej ostatnio jeździe koledzy na mnie zaczekali, ale ich przegapiłem, moja średnia wtedy była jednak co najwyżej średnia, a rwany styl jazdy jest oczywiście bezcenny w przygotowaniach do chociażby Ronda Babka. Racja Zbychu – z lepszymi się nie dyskutuje, a z Miszczuniem to już bezwzględnie byłaby głupota. Tym łatwiej jest mi przyznać się do błędu, że akurat w czasie tej jazdy nie dałem się urwać, pracowałem przez większość czasu z przodu a nawet dwa razy, choć bez sukcesu – na to nie liczyłem – sprowokowałem Zbyszka do sprintu. Po drodze dołączył do nas jeszcze jeden świeży kolega na świeżutkiej szosie bez spd-ów (o innych bajerach nie wspominając) i nie dał się urwać – szacun!
Kolejny wyjazd to całkowita olewka ze strony kolegów z TVT z wyjątkiem niezawodnego Mikołaja. Bez żadnych większych planów co do trasy, za to z lekką obawą przed nadciągającą ulewą, ruszyliśmy na NDM. Pod wiatr, a wiało jak jasny gwint. Mikołaj narzucił ostre tempo, dawał mocne zmiany i ogólnie dawał radę. W przeciwieństwie do jego żołądka, który dosyć gwałtownie i stanowczo odmówił współpracy i władczym skurczem zarządził odwrót. W ten sposób po 50 km wylądowaliśmy na Wiśniewie gdzie Mikołaj udał się na zasłużony odpoczynek i rekonwalescencję. Ja tymczasem uznawszy, że deszcz raczej już mi nie grozi zrobiłem coś absolutnie wbrew dobremu samopoczuciu, rozsądkowi, lenistwu i uznaniu, że oto dojechałem na Tarchomin i czas legnąć w puchu albo w wannie. Pojechałem jeszcze raz na NDM (tym razem przez Łomianki) i trzeci raz tego samego dnia zaliczyłem jazdę Modlińską na odcinku NDM-Jabłonna. W sumie wyszło 100 km z planowanych maksymalnie 70 (na tyle miałem mniej więcej jedzenia, picia i chęci). Przy całkiem niezłej średniej nieco ponad 32 km/h.
W sobotę Mikołaj najwyraźniej poczuł się znacznie lepiej i ruszył razem ze Zbyszkiem na Mały Kampinos. Zbyszek chyba też czuł się całkiem znośnie, bo koledzy wykręcili średnią 34,8 km/h na dystansie 75 km. Albo mieli wyjątkowo dobry dzień i wyśmienite humory albo odezwała się w nich jakaś taka sportowa żyłka, bo ja wiem, rywalizacji czy coś… Ładnie pojechali – czołem biję przed ich wyczynem, dla mnie zgoła nieosiągalnym.
No ale ja też miałem tego dnia dobry humor (chociaż się nie wyspałem, bo przy pełni łażę po nocy jak wilkołak) i też (?) odezwała się we mnie jakaś żyłka – ale taka bardziej przyziemna, z tych podłego gatunku żyłek. Miałem tego dnia nie jeździć, bo prognozy zapewniały o obfitych opadach, ale zaryzykowałem. Ruszyłem tą samą trasą co koledzy. Niestety, na odcinku od Młocin do Leszna nie czułem wsparcia ze strony wiatru, a raczej przeciwnie. Gwoli ścisłości, tego dnia praktycznie w ogóle nie wiało, ale jednak ten przeciwny wektor dało się wyczuć – wiedziałem, że samotnie nawet nie zbliżę się do wiekopomnego wyniku kolegów. Dlatego zmieniłem plany i w drodze z Leszna do NDM knułem jak by tu pojechać, żeby nabić setkę z niezłą średnią. Knułem, knułem i wyknułem, że pojedzie się na Dębe i zobaczy się co wyskoczy na liczniku. Na liczniku wyszło za mało więc zapuściłem się w nieznane czyli w stronę Serocka, a potem na Legionowo. No i dobrze wyszło, bo akurat w Legionowie na drugich światłach stuknęła mi setuchna. Mniej więcej od NDM bardzo nieśmiało, ale coraz bardzo natarczywie zaczęło mi chodzić po głowie, że może dałoby się zamknąć tę setkę w trzech godzinach, co – jak uważny Czytelnik wyczytał we wstępie, nagłówku i zdjęciu tytułowym – jakimś cudem mi się udało. Walka była do samego końca, bo średnia od NDM oscylowała wokół 33,4 km/h czyli absolutnie niezbędnego minimum, by myśleć o trzech godzinach. Tyleż właśnie wyniosła na końcu. W najśmielszych trzepackich marzeniach nie zakładałem, że w tym lub przyszłym sezonie uda mi się wykręcić takie cyfry podczas samotnej jazdy. Udało się! Mogę w zasadzie kolarsko umierać, czuję się spełniony i wiem, że legendy o moim bohaterskim wyczynie będą powtarzane przez kolejne pokolenia w pełnych chwały wierszach i pieśniach.
Rzecz miała miejsce w sobotę wieczorem, a na niedzielny poranek szykowała się już kolejna wycieczka, którą na FB pozwoliłem sobie opisać jako emerycko-rozjazdowo-krajoznawczą. Pod Fortem Piontek stawili się Marcin i Mikołaj (czyli pyszne M&M-sy), a ja jak zwykle dałem się nabrać. Nie było ani rozjazdowo, ani emerycko, owszem – bardzo krajoznawczo – ale gdyby ktoś mi powiedział, że dzień po dniu będę robił setkę w niespełna trzy godziny, wysłałbym go na kopach na Przełęcz Karkonoską czy inna cholerę typu HC. Miałem jechać na kole, ale Mikołaj przejął się rolą przewodnika i zarządził 10-km zmiany. W sumie wyszło na to, że ciągnął głównie Mikołaj, druga część czasu przypadła mojej zmęczonej osobie, a świeży, niewyżyty i głodny szybkości Marcin dostał w udziale tylko kilka krótszych (ale za to szybkich) zmian. Przepraszam Marcin, ale wiedziałem, że jak zejdę ze zmiany na Twoją rzecz, to już Was nie dogonię… Zrobiliśmy przepiękną trasę – brawo Mikołaj! – spotykając duże RB jadące w przeciwną stronę w okolicy Nasielska.
Jakimś cudem doczłapałem się do Legionowa, a w Jabłonnie stuknęła nam setka z czasem… 2:59. Niesamowite! Identyczny wynik jak poprzedniego dnia solo (chociaż endomondo pokazywało lepszy czas – 2:57). Nawet tętno w tym momencie miałem dokładnie takie samo. Ale za to czułem się jak po etapówce. Nogi miałem jak z ołowiu i balansowałem na granicy skurczu prawych mięśni z grupy kulszowo-goleniowej. Za to na gębie miałem banana o krzywiźnie i rozmiarze wykraczającymi poza wszelkie unijne standardy. Ten kolejny już sukces opiliśmy z Marcinem w McD i teraz boli mnie gardło… Jak bym się teraz tak głupio załatwił u szczytu formy, to chyba bym wył z wściekłości. Zobaczymy, płuczę gardziel gargarinem, piję herbatki zdrowotne i łykam witaminę C. Jestem dobrej myśli.
Za mną kolejny niesamowity tydzień: zawinięte ponad 460 km asfaltu, życiówka na setkę, fajne jazdy w grupie, fejm na YT, a na koniec – Odkryta Racing Team. Czyli wypad z moją rodzinką na pobliski plac zabaw. Synek coraz szybciej jeździ!
BREAKING NEWS: kolega od żółtego słupka – znów na szosie !!!