Epizod IV: Nowa Nadzieja

Dzisiaj już bardziej optymistycznie – jak w tytule. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wkrótce nastąpi nieunikniony kontratak imperium, ale jasna strona szosy i tak ostatecznie zatryumfuje.

Doczekałem się wreszcie przełamania. Chyba wyzdrowiałem z tych wszystkich wirusów, które plączą się po żłobkach i przedszkolach i przypomniałem sobie jak się oddycha pełną piersią i drożnym nosem. Nie, to nie tak, że nagle z niebios spadła mi forma jak marzenie. Czuję za to, że wreszcie zaczynam budować zamiast zbierać resztki tego co miałem w poprzednim sezonie. To dużo, bo brak widocznych postępów działa – szczególnie na słabe charaktery – defetystycznie i dewastacyjnie. A postępy zaczęły się pojawiać.

Pierwsza dobra jazda to spontaniczna wycieczka z Marcinem w ostatnich promieniach słońca w najdłuższym dniu tego roku. Założyliśmy sobie spokojne tempo. Ja z nieufności wobec własnych możliwości, Marcin zapewne z nieufności wobec moich możliwości. Zaczęliśmy zgodnie z planem: miarowo, równo, nie za szybko. Po 10 km okazało się, że noga podaje i można było nieco przyspieszyć na Rolniczej. Potem znów szybciej. I znów. I jakoś poszła średnia 35 km/h na dystansie 50 km. I była siła żeby pójść w trupa w Rajszewie i na finiszu na Modlińskiej. I był niedosyt i chęć na dwa razy tyle.

W moim trzepackim dzienniczku treningowym nie mogłem nie pochylić się nad tak epickim wynikiem i nie przeanalizować czemu noga wreszcie podała. Widzę kilka przyczyn. Po pierwsze – luz. Nie było żadnych górnolotnych założeń, rywalizacji, cudzych oczekiwań do zaspokojenia. Przeciwnie. Założenia aż nadto ostrożne, pełna współpraca w parze i raczej przyjemne zaskoczenie relatywnie dynamiczną jazdą. Po drugie – w rytmie mojego organizmu. Przepraszam Marcin za chwilowe narzucenie mojego stylu, ale dzięki, że dałeś mi szansę. Po trzecie – z przerwami na odpoczynek. Najwyraźniej nie umiem i nie lubię jeździć non-stop na przegrzanym silniku, gdy schodząc ze zmiany z kosmicznym tętnem muszę wejść na jeszcze wyższe obroty, żeby dogonić przyspieszającą grupę. Wiem, że to super trening siłą rzeczy wykraczający poza strefę komfortu i mocne interwały, ale… No właśnie, interwał zakłada amplitudę. A u mnie wykres tętna był płaski jak stół i plasował się w okolicach maksimum. Nic dziwnego, że w trymiga się zakwaszałem, osłabiałem i w efekcie cyklicznie łapałem byle wirusa. Nie moja moc, nie mój styl, nie moje tętno. Czas na zmianę podejścia.

Zacząłem odpoczywać. Nie zmniejszyłem tygodniowego kilometrażu, ale wprowadziłem więcej spokojnych jazd. Nie pędzę do pracy pod wiatr jak szalony, nie wracam w nocy na ostatnim oddechu i częściej pozwalam sobie na wycieczki w strefie pod- i tlenowej. Oczywiście przy takich jazdach staram się czasami depnąć, żeby nie zamulić nogi, ale to zdecydowanie incydenty, a nie constans.

Nadszedł czas na kolejną wycieczkę z TVT. Wszystkie moje plany na wtorkowy wieczór wzięły w łeb, bo planowałem inną trasę i wcześniejszą godzinę, ale cóż zrobić. Podczas jazdy starałem się jak najwięcej pracować z przodu jadąc swoim tempem i dotrzymywać kroku kolegom, którzy proponowali od czasu do czasu mocniejsze zmiany. W ten sposób dotarliśmy do dwupasmówki na Marki. I tam w zasadzie pożegnałem się z kolegami, gdyż – jak się potem okazało – ktoś zaproponował, żeby na tym odcinku pojechać na maksa. Jakoś ominęła mnie ta ścieżka dialogowa. Faktem jest, że od dłuższego czasu jechałem z przodu i nagle – pyk z lewej, pyk z prawej – koledzy wyszli z koła i tyle ich widziałem. Nie pozostało mi nic innego jak zrobić sobie ITT licząc, że gdzieś tam się jeszcze spotkamy. Spotkaliśmy się jeszcze na chwilę, żeby sobie pomachać, a potem koledzy zniknęli za zakrętem. Analizując później stravę okazało się, że od tego momentu dzieliły nas 2-3 km/h różnicy w prędkości chwilowej na korzyść grupy, ale końcowa średnia wypadła 1 km/h korzystniej dla mnie i Marcina, który jednak zaczekał na mnie jeszcze przed Płochocińską. Kuriozum. ITT uważam za udane.

Zupełnie już późnym wieczorem niechcący spotkałem się jeszcze z Robertem, który przegapił ustawkę, ale dał się namówić na padlinę w McD. Teoretycznie byłaby to dobra okazja na rozjazd, ale Robert najwyraźniej był niespełniony kolarsko.

Kolejne dni stały pod znakiem pogodowej ruletki: upału, nawałnic, słońca, deszczu, gradu i wichur. Hmm… trochę jak dynamika TVT. Ale jazdy były raczej samotne, raczej spokojne i momentami polegały na szukaniu kawałka asfaltu niezatarasowanego powalonymi drzewami.

Miałem jednak szczęście do tej skądinąd typowo czerwcowej pogody. Ani razu nie zmokłem.

W najgorszy pod względem nieprzewidywalnej aury czwartek niebo samo dało mi znać kiedy jechać rozwijając przed moimi oknami tęczową wstęgę i odganiając ostrymi promieniami słońca naburmuszoną burzową chmurę. Zamoczyłem co prawda kółka w tarchomińskich kałużach, ale już w Jabłonnie było sucho jak gdyby nigdy nic. Nieprawdopodobne. To była wyjątkowo piękna jazda. Wyjeżdżając z Olszewnicy przy minimalnym ruchu samochodowym mogłem podziwiać spiętrzone chmury, których zwykle białe puchowe wierzchołki tym razem skąpane były w złotym blasku zachodzącego majestatycznie słońca. Czułem się jakbym wciąż nie wrócił z gór – tak bajecznie układały się cumulonimbusy na widnokręgu. Tylko na asfalcie płasko jakoś, tak mazowiecko. Zakręciłem sobie na rondku przy lotnisku w Modlinie i ruszyłem dziarsko z powrotem. Dobrze mi się jechało, bardzo dobrze. Średnia 33,8 km/h pojechana przez 63 km na wyczuwalnym zapasie mocy to dla mnie świetny, optymistyczny wynik. Oby nie najlepszy w nadchodzącej przyszłości.

Dobrze jest być zdrowym. Dobrze jest nie szarpać się. Dobrze jest poprawiać swoje wyniki. Dobrze jest mieć znowu radochę z jazdy.