Gloria Victis!

Czas na kolejny trudny wpis. Trudny, bo taki słodko-gorzki. Za mną bardzo dziwny okres, mam nadzieję, że już pokryzysowy, ale czas pokaże jak faktycznie mają się sprawy. Zacznę oczywiście od początku, ale możliwe, że gdzieś tam po drodze poplączę wątki – tak to ostatnio u mnie wygląda…

Wielkimi krokami zbliżał się Ten Dzień. Jak pisałem w poprzednim poście dobierał się do mnie jakiś wirus, którego starałem się zniszczyć w zarodku stosując górę medykamentów i odstawiając rower na kilka dni. Ból gardła minął, pieczenie w jamie nosowo-gardłowej również, udało mi się nawet nie dopuścić do zapalenia błony śluzowej nosa (czyt. do kataru) i w zasadzie sytuacja wyglądała na opanowaną. Nie czułem się jednak w żaden sposób gotowy na wielkie wyzwania, ani nawet na średnie i takie całkiem malutkie jak się okazało.

Życie czasami samo układa pokręcone scenariusze nie pytając się o zdanie i okazało się, że tylko moja skromna osoba mogła dopełnić listę startową na Tour de Warsaw 2017 w minimalnej wymaganej liczbie sześciu osób. Uczyniwszy wszystko co w mojej mocy ze zdrowiem, odpoczynkiem i samopoczuciem przystąpiłem do szykowania mojej maszyny, załatwiania transportu i innych drobiazgów organizacyjno-protokolarnych.

Miasteczko zawodów nastroiło nas bardzo pozytywnie, wprawiło w doskonałe humory i uwolniło niewyczerpane zasoby niewybrednych i zawsze boleśnie trafnych dowcipów. Ruszyliśmy z wiatrem dobrze wszystkim nam znaną trasą na Nowy Dwór i Kampinos. I wszystko szło fajnie, tempo niezłe, wyprzedziliśmy leciutko dwie grupy, dotarliśmy do Leszna i… trafił mnie szlag. Tak nagle w ułamku sekundy na odcinku pod wiatr i z licznymi dziurami zacząłem gubić koło, a że akurat jechałem ostatni fortel ten udał mi się znakomicie. Zacząłem odpadać. 30 km/h – 27 km/h i w końcu sięgnąłem dna rozpaczy walcząc o 25 km/h. Dzielny kolega Michał bohatersko asystował mojej agonii. Pozostali koledzy z Tarcho Velo Team również spuścili z tempa, spoglądając od czasu do czasu z coraz większym zainteresowaniem na przypięty do mojego roweru nadajnik GPS.

Co do roweru: przez całą drogę niemiłosiernie coś mi stukało w tylnym kole albo w napędzie – nie do zdiagnozowania na trasie, ale po pewnym czasie zaczęło to wnerwiać nawet anielsko cierpliwego Michała. No cóż, jaki rycerz – taki rumak. W ten sposób zostałem doholowany do punktu spożywczego usytuowanego w połowie dystansu. Po zjedzeniu i wypiciu tego co udało się zdobyć poczułem się jeszcze gorzej i nabrałem pewności, że jedną z przyczyn mojej zadziwiającej niedyspozycji są problemy żołądkowe. Upewniłem się również, że dalsza jazda najzwyczajniej nie ma żadnego sensu. Oddałem rejestrator GPS w dobre ręce, tzn. na sztycę Rafała i odłączyłem się od kolegów ruszając w stronę Piaseczna, Puławskiej i najbliższej stacji metra.

Jakoś dobrnąłem do kolejki i pierwszy raz w życiu przejechałem się metrem w towarzystwie roweru. Ale cóż to była za podróż. O ile na rowerze jeszcze jakoś trzymałem się w pionie, tak w podziemiach stolicy czułem, że jestem na krawędzi utraty przytomności. Tak fatalnie nie czułem się już bardzo dawno. Głowa i żołądek zgodnie powiedzieli veto i stan ten utrzymywał się aż do niedzielnego wieczoru. Ale mniejsza ze mną…

Tarcho Velo Team z mniejszymi i większymi przygodami ukończyło wyścig i – pomimo mojego znacznego „wkładu” w tempo – uzyskało niezły wynik plasując się w połowie stawki. Brawo chłopaki!

Dla mnie weekend 10-11.06 był dosyć upiorny, bo w sobotę otarłem się o śmierć kliniczną, a w niedzielę z samego rana czekało mnie pakowanie i kilkuset-kilometrowa podróż samochodem. Jakoś jednak udało się tego dokonać. Zabrałem nawet rower z nadzieją na zrobienie chociaż jednej przejażdżki w okolicy Pienin. Zmieniłem jednak kółka z chińskich karbonów na aksiumy z 32-zębatą kasetą.

Z czasem okazało się to dobrym wyborem, bo: ustało irytujące stukanie, większa kaseta ułatwiła niektóre podjazdy, a posiadanie dętki dało poczucie komfortu, że co by się nie działo, to dojadę. No i wreszcie skorzystałem z fenomenalnego pokrowca na koła z PlanetX – sprawdził się doskonale.

Wypoczynek w Krościenku nad Dunajcem, czyli w miejscu, które uwielbiam z wielu względów, oznaczał „wypoczynek” w moim rozumieniu tego słowa: czyli łażenie po górach ile wlezie nie zawsze wybierając najrozsądniejsze trasy. Wszelkie zmęczenie, zniechęcenie, problemy zdrowotne i marne samopoczucie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Cztery pierwsze dni były wypełnione mnóstwem pięknych widoków, wieloma kilometrami przedreptanymi raz z plecakiem, a raz z Helenką na plecach (a nieraz z oboma wymienionymi) i dumą z Ignasia, który niebagatelne dystanse pokonywał może nie z łatwością, ale z hartem ducha i w stu procentach na własnych chudziutkich i króciutkich nóżkach.

Nie było w tych dniach czasu na rower, gdyż wracaliśmy z górskich szlaków praktycznie z (przed)ostatnimi promieniami słońca. Korzystaliśmy z pogody, ciepła i braku opadów, do upadłego modyfikując trasy po osiągnięciu wstępnie wyznaczonych szczytów. Przepiękne Pieniny pozwalają na takie dzikie harce, nawet z dziećmi.

Aż wreszcie przyszedł czas na kolarstwo w wykonaniu mazowieckiego trzepaka. Nie oczekując po swojej formie zbyt wiele i z lekkim drżeniem serca podchodząc do nawigacyjnych możliwości Garmina Edge 500 wyruszyłem szlakiem dookoła Jeziora Czorsztyńskiego – sztucznego zbiornika fantastycznie wpisującego się w krajobraz i przy okazji niejednokrotnie ratującego Sromowce przed powodzią.

Garmin spisał się bez zarzutu i mogłem kręcić śmiało bez obawy o zagubienie się w trasie. Sama jazda była niezwykle przyjemna: zróżnicowana, ożywcza, dynamiczna, samotna, a na niektórych stromiznach wręcz eschatologiczna. Szosy zwykle wypełnione autami w tych dniach zachęcały pustką i spokojem. Pogoda – niepewna, ale zaskakująco łagodna nie dostarczyła nieprzyjemnego dreszczyku emocji, a wręcz przynosiła ukojenie i czasem nawet pomagała na zjazdach mocniejszym zachodnim wiatrem.

Podczas pierwszej jazdy wokół Jeziora i drugiej jazdy w stronę słowackiej Leśnicy musiałem pokonać ciekawy podjazd w Hałuszowej, gdzie garmin pokazywał przez większą część nachylenie rzędu 10 proc., by przez kilka sekund zatrzymać się na magicznej liczbie 23 proc. Kaseta z 32 zębami pozwoliła podjechać te fragmenty na spokojnie i nawet bez podrywania czterech liter z siodełka. Szkoda, że podjeżdżałem tylko dwa razy, w końcu ośmieliłbym się zawalczyć o lepszy czas na tym segmencie, a tak – oszczędzałem siły na kolejne, nieznane odcinki.

O ile przejażdżka wokół Jeziora Czorsztyńskiego była bardziej rekonesansem okolicy i własnych możliwości po ostatniej zapaści, wyprawa na Leśnicę miała być już konkretną jazdą i większym wyzwaniem.

Niestety, do pełni szczęścia zabrakło mi… czasu, gdyż na trasę zaplanowaną na ponad 80-km z istotnymi przewyższeniami zostało mi pod koniec dnia jedynie 2 godziny 30 minut. Trzeba było więc zrezygnować ze zjazdu z Leśnicy w stronę Dunajca i ponownego wjazdu na Leśnicę.

Niewiele jednak straciłem. Tym razem wracałem praktycznie tą samą trasą więc wszystkie szybkie zjazdy po serpentynach musiałem odpracować mozolnym podjazdem. Sam podjazd pod Leśnicę okazał się wcale nie taki straszny – i znowu – można było to zrobić szybciej – a tak, zdziwiłem się, że to już szczyt.

Potem powrót przez Sromowce i znowu zdziwienie – to już, na górze? Jechałem jednak swoim (powolnym) tempem, ze spokojnym miarowym rytmem serducha zawierającym się w rozsądnych granicach, gwarantujących zapas sił na powrót do Krościenka.

Dwie jazdy, tylko dwie i aż dwie zważywszy na intensywność rodzinnych wypadów. To pozostawia niedosyt i wyzwala niepowstrzymaną potrzebę powrotu w malownicze Pieniny. Jest tam jeszcze wiele pięknych tras, bardzo wymagających podjazdów (może kiedyś podjadę nawet na wredną Przehybę – HC) i kilka segmentów do poprawienia.

Takie samotne jazdy pozwoliły mi ponadto nabrać dystansu do mojego postrzegania kolarstwa. Dały mi luz i komfort jazdy w samotności, własnym tempem i brak konieczności sprostania oczekiwaniom. Chyba nadszedł czas, by nieco wyluzować, powrócić do źródeł, do świeżości i takiego radosnego stanu pustki w głowie (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało).

Mam także kilka sprzętowych refleksji. Lemondka na razie zostaje w Kostce – to ten rower towarzyszy mi częściej na dłuższych dystansach, a właśnie do tego potrzebne mi są dwa pręty, by dać nieco odpocząć nadgarstkom i plecom. Co więcej, Kostka na razie będzie jeździła na aksiumach. Co prawda opony są już stare i wymagają wymiany, ale wszystko wskazuje na to, że szytki Tufo nie bez powodu zasłużyły na swoją złą sławę. Mam wrażenie, że faktycznie są pancerne, ale równocześnie kleją się do asfaltu nie tylko w ostrych zakrętach. Ten sezon jeszcze na nich pojeżdżę, ale na następny wyszarpię z portfela ostatnie pieniądze i zainwestuję w GP4000s II. Trabant za to spisuje się na medal, ale nieubłaganie nadchodzi czas wymiany linek, pancerzy, opon i owijki na zranionej bestialsko kierownicy.

Powrót do Warszawy zbiegł się z nadejściem upałów i kolejną zarazą dręczącą moją rodzinę. U mnie na razie wystąpiły tylko skąpe objawy, ale moja biedna żona już dogorywa. Czuję, że tym razem jednak wyślizgam się z infekcji bezboleśnie. Poniedziałek – w sumie prawie 95 km, z czego 70 km w potwornym upale i silnym bocznym wietrze, niestety średnia niespełna 30 km/h. Powrót z pracy był w lepszych warunkach, bo praktycznie bezwietrznych, chłodniejszych, ale za to z milionem muszek bombardujących mnie na wale wiślanym. Wtorek już spokojniej, bo (prawie) prosto do pracy, ale znowu średnia nieco poniżej 30 km/h przy nieznośnie niesprzyjającym bocznym wietrze. Kolejne dni zapowiadają się nieco mniej rowerowo, ale za to nie mniej radośnie i znowu: na luzie – nic nie muszę, nic nikomu nie jestem winien i jadę tak jak chcę. Pewnie wolniej i nie zrobię wymarzonej nogi, ale co tam, niech się kręci co ma się kręcić.

PS. Podczas wyjazdu nieoczekiwanie udało mi się nawet dwa razy pobiegać. Spontanicznie w butach turystycznych za kostkę i w sweterku goniłem z Morskiego Oka za bryczką wiozącą moją połowicę i potomstwo (do dziś mam zdartą skórę na Achillesie).

Drugi raz z kolegą Tomkiem w Krościenku wzdłuż Dunajca szlakiem na Sokolicę. Może by tak czasem wyjść pobiegać? W sumie nie muszę się już martwić formą i stanem kolan na TdW…

Dodaj komentarz