Walka z wiatr(akami)

Osiem dni – dokładnie tyle trwała moja abstynencja rowerowa po ostatniej lekkomyślnej wyprawie z katarem. Głupia sprawa tak się załatwić u progu sezonu, ale takie już są uroki zmiennej, wczesnowiosennej pogody. Na szczęście nie była to klasyczna grypa a raczej silniejsze przeziębienie. Przyszło – poszło, trzeba było wsiąść na rower.

Pierwsza wiadomość była dobra: to nie garmin uległ awarii, ale po wymianie baterii w czujniku kadencji obluzowało się nieco mocowanie i czujnik zmieniał pozycję w czasie jazdy – stąd brak wskazań prędkości i w konsekwencji automatyczne wyłączanie licznika. Druga wiadomość była gorsza: będzie wiało. Prognozy były pod tym względem bezlitosne. Przez kilka kolejnych dni wiatr miał utrzymywać się w granicach średnio 4-7 m/s i każdego dnia miało dmuchać z innej strony. Jednak oglądając świat zza okna – co robiłem przez cały tydzień odchorowywania – zapomina się o zgubnym wpływie wmordewinda a oczekiwania są wprost proporcjonalne do rzeczywistych negatywnych odczuć w czasie jazdy. Oczywiście ani przez chwilę nie zakładałem, że wrócę z taką samą formą z jaką przerwałem treningi, ale myślałem, że może przynajmniej odpocząłem i będę miał zapas sił na w miarę niezłe jazdy.

Na pierwszy dzień po chorobie wybrałem sobie klasyczną trasę do pracy z Tarchomina przez Modlin do Agrykoli. Dojechałem, ale ledwo. Nawet aksiumami praktycznie bez stożka wiatr pomiatał na wszystkie strony i przestawiał mojego trabanta z jednej strony jezdni na drugą. O jeździe przez mosty nawet nie wspominam – niefajnie. Nawet nie wiem z której strony wiało, ale pewnie gdzieś z boku skoro jak bym nie skręcał, było źle. Wieczorem pół godzinki z roboty najkrótszą trasą i… trzy kolejne dni to odbiór wypracowanych nadgodzin! Ale sobie fajnie pojeżdżę! – pomyślałem.

Niezrażony wtorkową jazdą wymyśliłem sobie na środę Kampinos przez Trakt Partyzancki i Modlin – trochę taki sprawdzian formy. Jak jest przynajmniej 30 km/h to nie ma tragedii. Wyszło 29 km/h. Załamka. Wiało praktycznie z każdej strony, ale ponieważ takie cuda w przyrodzie rzadko się zdarzają, uznałem że noga kompletnie nie podaje i już chyba nigdy w życiu nie wkręcę się na >35 km/h i dłuższy interwał z tętnem >170 bpm. To tak jakby ktoś założył mi blokadę na silniczek i choćbym nie wiem jak się nadymał, to ani obrotów (serducha) ani mocy (z nóg) już się z tego nie wydobędzie. Kiepski prognostyk na wiosnę.

Nieco zrażony środową jazdą obmyśliłem sobie tym razem odwrotny Modlin (czyli tak jak RB sobota) z nadzieją, że jeśli wczorajsza niedyspozycja była jednak li tylko wpadką, pokręcę z Czosnowa taką trasą jak we wtorek, tylko w drugą stronę. Niestety, w punkcie podejmowania decyzji wiedziałem ze stuprocentową pewnością, że dziś może być już tylko gorzej. Nie pomyliłem się: czołgałem się Rolniczą do domu walcząc o 25 km/h i usiłując nie dać się zepchnąć podmuchom z asfaltu. Ależ byłem szczęśliwy dojechawszy jakimś cudem do domu! A jaki załamany swoją niemocą…

Mocno już zrażony czwartkową jazdą zaplanowałem na piątek „mały Kampinos”, ale od północy. Bo miało wiać właśnie w kierunku południowym a ja jako trzepak-spryciarz postanowiłem przeciąć puszczę z wiatrem, a nie pod. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. I fajnie, bo był to chyba pierwszy dzień tej wiosny kiedy na dłużej na niebie zagościł błękit w miejsce stalowo-szarej kurtyny. Mimo wyjącego wiatru (choć tym razem przez chwilkę w plecy) pogoda była naprawdę fantastyczna, a słońce wyraźnie dodawało energii. To zaowocowało przebiciem magicznej granicy średniej 30 km/h i dodało mi nieco otuchy. Do szczytu ubiegłorocznej formy jest jeszcze baaardzo daleko, ale zrobiłem mały kroczek w dobrą stronę.

Odrobinkę podbudowany psychicznie zdecydowałem, że czas na Rondo Babka, sobotnie, krótkie, treningowe, a od NDM powrót solo przez Janówek i Chotomów. Co więcej, pierwszy raz wybrałem się na miejsce zbiórki czyli właśnie na Rondo Babka (aka Radosława). I znowu błąd: dojechałem 10 minut przed czasem, a sama grupa ruszała dopiero o 10.15 – wymarzłem się porządnie przez prawie pół godziny. Po drodze nadzialiśmy się na korek na Modlińskiej po konkretnej stłuczce samochodów przy Forcie Piontek. Nie wiem jakim cudem w tym miejscu okazało się, że grupa w większej części jest daleko daleko przede mną i musiałem włożyć naprawdę sporo siły, żeby ich dogonić solo pod wiatr. Aż do NDM wszystko szło jak po sznureczku, ale na pierwszych światłach przegapiłem podział grupy i zostałem między szybszą a wolniejszą. Nie było sensu szarżować i dociągać do tych co odjechali, ale pociągnąłem trochę między grupami z jednym kolegą i z żalem opuściłem go na krzyżówce przed niebieskim mostem. Zostałem sam… Ale z wiatrem w plecy, wreszcie. I ja wiem, że to niegodnie, nieleglanie, nieładnie i niesportowo, ale wykorzystałem tę okazję, by wreszcie wkręcić się na wyższe obroty i poczuć przyjemność z szybkiej (relatywnie) jazdy. Do domu wróciłem przemarznięty, ale przynajmniej jako tako wyżyłem się na odcinku NDM-Olszewnica. Jeszcze tego samego dnia wyskoczyłem na rower z synkiem (pierwszy raz w sezonie) i przemarzłem na kość. Oczami wyobraźni już widziałem jak powtarza się scenariusz sprzed dwóch tygodni. Dlatego odpuściłem inauguracyjną niedzielną Babkę.

Niedzielny poranek przywitał mnie znowu odcieniami szarości, ale w ciągu dnia na niebie pojawiało się coraz więcej błękitu, by około południa nadać światu tego barwnego błysku, którego nie widziałem chyba od września. Miałem zrobić sobie odpoczynek, ale w końcu uznałem – dzisiaj muszę, inaczej się uduszę. Czułem, że dziś wreszcie może być lepiej, szybciej i przyjemniej. Tym razem wybrałem krótką, szybką trasę – klasyczny NDM, czyli odwrotnie niż sobotnie RB, praktycznie same prawoskręty. Miało być tak pięknie, a okazało się, że znowu wieje w pysk tak, że już się nie chce jechać i człowiek najchętniej zsiadłby z siodełka i popchał rower z powrotem do domu. Ale już trudno stało się, jadę dalej. I dobrze, bo za niebieskim mostem wreszcie nabrałem wiatru w żagle. Praktycznie cały powrót od NDM do Jabłonny to jazda 40 km/h (choć oczywiście po drodze stałem na wszystkich światłach więc średnia odcinka wyszła odpowiednio niższa). Taka jazda solo to już jest ekstaza, nic dodać nic ująć. Czekałem na to całą zimę i było warto. Wróciłem do domu z bananem na gębie i średnią ponad 31 km/h. Z moją trzepacką kondycją i zważywszy, że to dopiero marzec – nieźle.

Niestety w domu przywitały mnie dwie smutne wiadomości. Koleżanka z pracy będzie nieobecna w najbliższym tygodniu, gdyż… przejechał ja rowerzysta i poobijała sobie kręgosłup. To była ta mniej smutna. wiadomość.  Ta gorsza to zupełnie niepotrzebna kontuzja Mikołaja, który po solidnie przepracowanej zimie i w obliczu niewiarygodnej formy z jaką rozpoczął sezon wyłożył się na osiedlowej uliczce zaliczając fikołka przez kierownicę i łamiąc przy tym obojczyk. Masakra… Trzymaj się Mikołaju i wracaj do nas zdrowy, mocniejszy psychicznie i z jak najmniejszym ubytkiem w formie.

Tydzień był mocny pod względem wiatru, zmienności pogody i temperatur, wahań nastroju, przełamywania barier psychicznych i fizycznych po zimie, chorobach i ogólnym zmęczeniu. Ale był to – przynajmniej dla mnie – dobry tydzień. Nabrałem dystansu do własnej formy, spokorniałem mierząc siły na wiatr, pokrzepiłem się nieco szybszą jazdą i nabiłem ponad 400 km w 6 dni. To mój absolutny rekord! D… boli, uda protestowały przy każdym depnięciu, ale satysfakcję mam nieziemską. Jeszcze nie miałem w swojej trzepackiej karierze tygodnia z taką objętością. Kto wie, może uda mi się wreszcie przełamać 10 tys. km w ciągu roku…

Dodaj komentarz