Szprycha i… kaplica

Trochę mam już dość… Dzisiaj będzie krótko, bo mi się nie chce.

Szprycha pękła – stało się. Ściągnąłem koła z cube’a i kasetę z uszkodzonego koła, kółka z tribana wsadziłem do cube’a wymieniając kasetę na 9s, wymieniłem klocki z karbonu na klasyczne. Wyczyściłem sobie wszystko, oddałem oba kółka karbonowe do serwisu, żeby wszystko posprawdzali i żeby nie było więcej przykrych niespodzianek i siedzenia w rowie zamiast wesołego kręcenia.

Po przymusowej przerwie (1-dniowej) pokręciłem wesoło tribanem do pracy zataczając tradycyjne koło przez Modlin. Nawet fajnie się jechało. W drodze powrotnej też było całkiem przyjemnie, dopóki pół kilometra od domu nie poczułem kapcia z tyłu. No żesz… Dobrze, że blisko domu, a nie w Modlinie w drodze do pracy. Ale wkurzające tak czy siak. Z opony wyjąłem kawał zardzewiałej blachy. Dętka do kosza, opona jeszcze pojeździ. Wymienione, zapomniane.

Koła wróciły z serwisu – ponowna przekładka: kasety, klocki, kółka, regulacja hamulców itp.

Potem znowu jakaś abstynencja aż do piątkowego wesołego kręcenia z Robertem, który był tak uprzejmy eskortować mnie z pracy, co by mnie dziki po drodze nie napadły na Bielanach. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze na Agrykolę, gdzie dzielne chłopki pod wodzą Remka wspinali się w ramach nocnego everestingu. Ciekawe, że o 22, gdybym wcześniej wiedział, inaczej zaplanowałbym sobie czas i chętnie bym się dołączył. Drugą atrakcją wieczoru była potężna korba Roberta. Wygląda tak mocarnie, że gigawatowe kopyto Roberta z łatwością rozkręci to diabelstwo do drugiej prędkości kosmicznej. Ale zmarzłem wieczorem, niestety.

Sobota zapowiadała się cudownie: w planach 120 km dookoła Kampinosu – moja ulubiona trasa na weekendową wytrzymałość. W doborowym towarzystwie: Zbychu, jego kolega Wojtek i mój sąsiad Marcin. Robert odpadł w ostatniej chwili, ale miał dobre usprawiedliwienie. Pierwsza połowa trasy oczywiście pod wiatr i to taki konkretny, jak zwykle. Druga połowa z wiatrem bocznym, ale już trochę lepiej. Ogólnie przyjemnie, towarzysko, krajoznawczo i mało wyboiście. Przerwa na drugie śniadanie, 500 metrów i… brzdęk! Znajomy dźwięk ulatniających się marzeń o dystansie, chwale i integralności obudowy świnki-skarbonki. Dwie godziny w przysłowiowym „rowie”, czyli w sklepie wielobranżowym w Nowym Wilkowie. Znowu przeglądałem listę kontaktów, zawaliłem pół dnia, spóźniłem się po dzieci i ogólnie witki opadły. W każdym razie dziękuję serdecznie Marcinowi B. za ratunek!

No i news z ostatniej chwili: komplet szprych (24+2), zaplot, ściąganie i nakładanie szytki = 400 pln i najmniej tydzień czekania… Dobrze, że pogoda ma się zepsuć na Święta – taką smutną konkluzją kończę wpis jak ulał pasujący do Wielkiego Tygodnia – czasu refleksji, smutku, cierpienia i oczekiwania na Zmartwychwstanie. Oby także to moje malutkie – kolarskie.