Światłość wielka nam zajaśniała – recenzja Convoy S2+
Dawno nic nie było więc w ramach rekompensaty dla Szanownych Czytelniczek i Czytelników zamiast bajdurzenia o moich przygodach i wojażach będzie recenzja. Recenzja – bo test to byłoby zdecydowanie za dużo powiedziane. Dzisiaj kilka słów o lampkach, nie byle jakich, bo oryginalnych chińskich, na chińskim patencie i w chińskim wykonaniu. Zapraszam.
Na początek geneza. Przyszła jesień (…już prawie zima), dzień się skurczył, zmrok się rozpanoszył, a szosa się zrosiła. Z jednej strony czasem szosa też robi się całkiem sucha i wtedy żal nie skorzystać, a z drugiej ciągnie wilka do lasu (w moim przypadku do lasku). Tak czy siak światła słonecznego do dyspozycji mamy zdecydowanie mniej a od kręcenia całą zimę na trenażerze można dostać niezłego fiksum-dyrdum, przynajmniej ja tak mam.
Zacząłem więc szukać światła skrojonego pode mnie. A wymagania miałem iście szlacheckie w myśl zasady, że kiepskiej baletnicy trzeba stworzyć absolutny komfort, tak żeby zamknąć jadaczkę i głupio się nie tłumaczyć z lenistwa. Moje kryteria: jasno (ha! – zaskoczenie), ale najchętniej zarówno na boki jak i w dal, czasem na szosę a czasem w teren, brak odrębnego battery-packa, długi czas pracy, łatwość przenoszenia między rowerami, możliwość zabrania zasilania na zapas, no i najtrudniejsze: uchwyty pasujące zarówno na lemondkę jak i do klasycznej kiery mtb. Oczywiście sprzęt musiał być pancerny i wodo- oraz idiotoodporny.
Nie było łatwo. Najpierw wtopiłem z latarką pokroju UltraFire, która spełniała część wymagań, ale dawała kompletnie ciała pod względem zasilania. Kiepska sprawność elektryczna to jedno, ale – jak się szybko okazało – brak zabezpieczeń przed nadmiernym rozładowaniem ogniwa przy jednoczesnym braku stabilizacji napięcia nie wróżył nam szczęśliwej przyszłości. No i przełączała tryby nawet na drobnych na wybojach. Rozstaliśmy się jednak w zgodzie i wtopione pieniądze odzyskałem w ciągu tygodnia. Tutaj należą się szczególne podziękowania dla Kolegi Maćka, którego gasnący UltraFire pewnej grudniowej nocy upewnił mnie w słuszności podjętej decyzji.
Przez ten tydzień zrobiłem jeszcze dokładniejszy research i dzięki temu w końcu wyważyłem otwarte na oścież drzwi. Drzwi z tabliczką „Convoy S2+”. Fora światełkowe i powiązane z nimi wątki dot. rowerzystów w zasadzie nie pozostawiają wątpliwości. To mała chińska latareczka o licznych opcjach konfiguracji, modowalna, uniwersalna albo wyspecjalizowana – jak kto woli. A przy tym całkiem ładna, świetnie wykonana, dbałość o szczegóły widać na pierwszy rzut oka jak i po zajrzeniu do środka.
Najpierw zamówiłem na naszym polskim portalu aukcyjnym (świadomie przepłacając) pierwszą sztukę – grafitową. Parametry tak z grubsza to sterownik 2.1A w połączeniu z diodą o białym świetle U2-1B. Celowo wziąłem nieco słabsza wersję, żeby latarka służyła mi również jako… latarka! Mocniejszy sterownik jeszcze bardziej rozgrzewa obudowę co wydatnie utrudnia posługiwanie się lampką trzymaną w ręku. Na rowerze ta kwestia nie ma żadnego znaczenia, bo lampa chłodzi się pędem powietrza. W tym czasie postarałem się o markowe ogniwa 18650 o pojemności trochę ponad 3300 mAh (ok. 20 pln za sztukę) i ładowarkę LiitoKala 202 (ok. 15 pln u Chińczyka). Od razu zastrzeżenie: nie ma ogniw o pojemności większej niż bodajże 3500 mAh więc wszystko co sprzedaje się jako ogniwa o większej mocy w rzeczywistości można od razu wyrzucić do kosza – to atrapa, serio. Po drugie, nie warto kupować drogich ogniw z zabezpieczeniem, gdyż zabezpieczenia posiada zarówno wspomniana wyżej ładowarka (śmiesznie tania) jak i sama latarka. Ponadto ogniwo z zabezpieczeniem może zwyczajnie nie zmieścić się w Convoy-u.
Kilka słów jeszcze o samej ładowarce. Wybrałem właśnie LiitoKala 202 z kilku względów: tania, zabezpieczona, ma możliwość ładowania dwóch ogniw (różnego typu), posiada diodowy wskaźnik rozpoznania typu ogniwa oraz (w przybliżeniu) stopnia naładowania, ma także możliwość ładowania prądem 1A (zamiast standardowego 0,5A) chociaż to akurat wymaga posiadania ładowarki USB, która taki prąd zapoda. No tak, ładowarki do ogniw nie podłączamy bezpośrednio do gniazdka, ale do ładowarki micro-USB, takiej jak do smartfonów. Tyle w temacie czardżera.
Moje grafitowe świecidło zdążyłem sprawdzić zarówno na szosie jak i na szutrowo-błotnisto-pseudoasfaltowej ścieżce biegnącej przy Wiśle po praskiej stronie stolycy. Wracając z pracy z drugiej zmianie czyli po godz. 22 jest tam tak ciemno jak tylko się da – więc idealnie, by cieszyć się z mocnej lampki. Najpierw szosa. Lampę przymocowałem do lemondki kierując strumień lekko w dół, by nie oślepiać kierowców (wersja OP bez kolimatora, czyli reflektora modyfikującego strumień światła na szerszy i bardziej spłaszczony). Najsłabszy tryb (ok. 5 proc.) wystarcza na długo i idealnie pasuje do przejazdu przez miasto w celu skutecznego zeń wylotu. Po ucieczce z aglomeracji wrzucam drugi tryb (nie pamiętam czy to 40 czy 50 proc.), przynajmniej w takiej okolicy gdzie auta przejeżdżają co i rusz, a i latarnia czasem pomoże. Trzeci tryb uruchamiam w „czarnej d…”, czyli dosyć często. I to tak naprawdę wystarcza. Teraz teren. Tutaj trzeba jeździć cały czas na pełnej mocy, która absolutnie wystarcza do oświetlenia tego co przed kołami, krzaki po bokach i drzewa hen przed rowerem. Raczej nie ma tu okazji do zastosowania niższych trybów. Bezcenny jest widok światła odbitego w źrenicach dzikich zwierząt typu sarny, zające i dziki oraz odgłosy uciekającej (oby nie szarżującej!) zwierzyny przed snopem silnego światła.
Ale ale… Podobno pierwszy Convoy prawie nigdy nie bywa ostatnim i ta niepisana reguła dopadła także i mnie. Skusiłem się na ulepszoną, srebrną wersję Convoy S2+ z fabrycznie oskalpowaną diodą, mocniejszym sterownikiem, nieco lepszymi bebechami odpowiadającymi za odprowadzanie ciepła oraz gładkim reflektorem SMO. Czemu taka? To tzw. światła drogowe, czyli długie. Taka latarka jest typowym szperaczem, czyli daje wąski ale sięgający dalej strumień światła. Nie jest to dobry wybór na sprzęt typu EDC (czyli codziennego użytku) ze względu na mocno grzejącą się obudowę (co jest zdrowym objawem skutecznie oddającej ciepło diody).
Wersję na dwie lampy testowałem na razie tylko na szosie i tu taka kombinacja sprawdza się aż nadto dobrze. W kompletnych ciemnościach wystarczył mi tryb 5-50 proc. w grafitowej latarce i 100 proc. w srebrnej. W ten sposób mniej muszę się także martwić o stopień rozładowania ogniw, gdyż mam dostępną pod ręką latarkę awaryjną (świecenie na 50 proc. wystarcza zdecydowanie na dłużej). Nie mam pojęcia jak długo działają te lampki, bo jeszcze mi się nie rozładowały na trasie, ale przy założeniu, że zimą po ciemku i tak nie będzie jeździł więcej niż 60 km i mając jedno ogniwo w zapasie mogę być o to zupełnie spokojny.
Strasznie się rozpisałem, ale te małe latarki naprawdę zadziwiły mnie swoją mocą, funkcjonalnością i wszechstronnością. No i na koniec kwestia uchwytów: jak się dobrze poszuka, można je dostać po ok. 2.50 pln za sztukę. Są wykonane z bardzo sztywnej gumy i mają obrotowy uchwyt, dzięki któremu możemy ustawić latarkę pod dowolnym kątem. W przypadku tych najtańszych uchwytów jest jednak ograniczenie średnicy kierownicy, czyli spokojnie zamontuję je na lemondce oraz na zwężonej części kierownicy MTB (kierując światło delikatnie ku centrum), ale już w przypadku pełnowymiarowej kierownicy szosowej bądź na środku kierownicy MTB raczej to się nie uda. W sumie zakupiłem 4 uchwyty – po dwa na szosę i MTB. Dobra kończę, bo już się tego czytać pewnie nie da – polecam gorąco, szczególnie że standardowe wersje latarek u Chińczyka chodzą zwykle po 35 pln więc nie jest to jakiś kosmiczny wydatek (za wersję srebrną zapłaciłem ok. 50 pln). Czyli jest jasno, tanio i wygodnie – czegóż chcieć więcej?