Pierwsze zwycięstwo :)

Tak tak, po latach treningów w pocie czoła, zarywania weekendowych ranków i nocnego zwiedzania dzielnicy w morderczych interwałach… nic się nie stało 😉 Ale w drugim lajtowym roku biegania od przypadku do przypadku i budowaniu formy przez parominutowe rajdy veturillo udało mi się wygrać zawody 🙂 Lokalne, szkolne, ale hej, mam dyplom i plecaczek!

Ale po kolei. Szkole zależy, by uczniowie biegali i popycha ich ku temu na różne sposoby. Jednym z nich są coroczne rodzinne zawody biegowe, w których na każdym poziomie (od przedszkolaków) biegamy po lesie na różnych dystansach. Dorośli biegną 2 km, panie i panowie ze wspólnego startu, ale z odrębną klasyfikacją. W zeszłym roku biegłem po raz pierwszy i byłem drugi – choć jak lubię podkreślać, byłem najszybszym rodzicem 😉

W tym roku długo wahałem się, czy w ogóle wystartować. Ostatnie dwa miesiące to całe 30 km w pięciu biegach, trochę więcej było roweru i spieszenia się różnymi złomiastymi veturilo do pracy po Puławskiej. Ale dziecko chciało startować, więc jak mogłem odmówić? Ale zarzekałem się, że tym razem nie ma mowy o podium, może będzie pierwsza dziesiątka… Na starcie stanąłem więc zupełnie na luzie, przekomarzając się z przejętymi młodzieńcami z pierwszej linii startowej. Trasa krótka, ale ciekawa: pierwsze 800 m szeroką alejką Lasu Kabackiego, potem nawrót pod niewielki pagórek (korzenie!), kolejna prosta wzdłuż łąki, zakręt, drugi i 500 m do mety schowanej między krzakami.

Po gwizdku sędziego wszyscy ruszyli pędem, to ja też, ale starając się nie spalić od razu i jako tako kontrolować swoje tempo. Cel był prosty: mieć czołówkę mniej więcej w zasięgu i zobaczymy co dalej. Czułem, że wszyscy stopniowo zwalniają i zastanawiałem się, czy pocisnąć – ale miałem jakieś 3:45/km więc też trochę zwolniłem. W końcu 2 km to kawał dystansu i szkoda, by mnie odcięło w połowie 😉 Biegłem czwarty, za dwoma licealistami i jednym ojcem. Ok. 750. m byłem trzeci, ale różnice w naszej czwórce to było raptem parę metrów. Udało się nie wywalić na korzeniu na pagórku, lecę i czuję że będzie ok. Ok. 1300 m. wyprzedziłem drugiego licealistę i trzymam się blisko pierwszego zawodnika, nieźle ciśnie! Choć do mety jest niby prosto, ale trasa się lekko wije i nie mam pojęcia jak daleko zostało do mety. Gdy więc usłyszałem aplauz kibiców zgromadzonych na mecie zacząłem sprint i wyprzedziłem pierwszego zawodnika. Well, okazało się, że to jakaś wcześniejsza grupka, a do mety jeszcze spory kawałek 🙂 Trudno było jednak zwolnić, bo nie wiedziałem co się dzieje tuż za mną; wolałem się nie oglądać by nie potknąć się na polnej ścieżce. Na metę wpadłem pierwszy, ciesząc się że dziecię będzie zadowolone 🙂 Parę minut zajęło mi uspokojenie oddechu, zbierałem pierwsze gratulacje 🙂 Potem spokojnie polegując na trawie czekałem na ceremonię wręczania nagród, a po niej rowerem do domu. Udany dzień!

Potem sprawdziłem w domu, że na finiuszu miałem tempo 2:40/km, kręciłem 200 obrotów nóg na minutę robiąc kroki po 1,8m. Nie sądziłem, że to możliwe 🙂