Pięć mostów i mostek

Zaczęła się jesień. Wczoraj rano widziałem trzy stopnie Celsjusza na termometrze, co zniechęciło mnie trochę do truchtania po lesie. Wiedziałem, że będę po południu dwie godziny wolnego w centrum Warszawy i postanowiłem zrobić “runventure”. Luk zachwycał się niedawno ścieżką wzdłuż prawego brzegu Wisły, sam przejechałem ją rowerem dawno temu – świetny cel! Przyjrzałem się mapie Śródmieścia by trafić na właściwy most, włożyłem do nerki trzy małe marsy, wodę i wiatrówkę – gotowe!

Najtrudniej było przebić się przez centrum, co chwila zatrzymywały mnie światła bądź omijałem przechodniów. W okolicy Mostu Łazienkowskiego było już lepiej, choć nie udało mi się wbiec na ścieżkę poprowadzoną pod nim – nie zamierzałem trzy razy pokonywać schodów w tym celu. Na samym moście mocno wiało, więc z ulgą zanurzyłem się w szlak między drzewami poprowadzony wzdłuż Wisły. Trasa się wije, co chwilę zza drzew przebijają się widoki centrum miasta – ale powietrze jest świeże i bardzo przyjemne. Spotykałem pojedynczych biegaczy i rowerzystów, ale najczęściej byłem sam. Niezwykłe uczucie w centrum miasta około godziny 18 🙂

Kilometry same się nabijały, kolejne mosty oglądałem od dołu, a ja zacząłem się zastanawiać gdzie zawrócić. O 19 musiałem znów być na ul. Hożej, a to jednak kawałek od Wisły. Czy dam radę biec ponad 15 km w tempie zdeko poniżej 5:00/km? Może zawrócić na Moście Śląsko-Dąbrowskim? Oj tam, trzeba spróbować i tyle! Zatem do Mostu Gdańskiego! Przebiegłem przez niego ścieżką rowerową, nie odmówiłem też sobie fotki zrobionej podczas wcinania marsa:

Zacząłem biec nowymi bulwarami. Tu pojawiły się drobne niedogodności: słońce przestało świecić, wiatr wiał w twarz i zwyczajnie robiło się chłodno. Na dodatek otwarta przestrzeń i pylon Mostu Świętokrzyskiego hen na horyzoncie uświadomiły mi, ile jeszcze przede mną tupania… Ale wciąż było fajnie, choć wolałem dzikszy brzeg. Zwiedziłem jednak ile się dało, w miasto znów wbiłem się kawałek za Mostem Poniatowskiego na wysokości Pomnika Chwała Saperom. Sprawnie przebiłem się przez Powiśle, skarpę pokonałem na Górnośląskiej (uff) i znów zaczęło się kluczenie po chodnikach – tym razem Wiejskiej i docelowej Hożej.

Spojrzałem na zegarek: miałem jeszcze 20 minut, a w nogach 17 kilometrów. Powiedziałem sobie “pas” i ogarnąłem się, przebrałem, zjadłem banana, kupiłem snickersa, odsapnąłem. Gdyby Pole Mokotowskie było bliżej, może skusiłbym się na dokręcenie trzech kilometrów, siły jeszcze były. Po ciemku po krótkich i wąskich chodnikach Śródmieścia – bez szans powodzenia.

A zatem skończyło się na 17 km, średnie tempo 4:57/km – czyli godzina i 24 minuty. Po uliczkach trochę wolniej, wzdłuż rzeki trochę szybciej. Fajnie wyszło, dużo endorfin pływało mi później po mózgu 🙂 Zerkam na dane z zegarka, jedna ciekawostka: stopniowo skracała mi się długość kroków. Odrzucając zbiegi i podbiegi, było to od 1,32 m do 1,16 m. Tu chyba warto popracować.

Gorąco polecam takie wycieczki biegowe. Warto wyrwać się z ulubionej miejscówki, poszukać czegoś zupełnie nowego – zupełnie inaczej się biega!