Marcowe (fal)starty

Marzec przywitał warszawskich kolarzy całkiem ładną pogodą: brakiem opadów, łagodnym wiatrem i słońcem przebijającym się wciąż jeszcze nieśmiało przez szare obłoki. W tak pięknych okolicznościach przyrody (i niepowtarzalnych) żal było kisić się w chałupie na rowerze, którym nigdzie nie dojedziemy, a najwyżej nabawimy się kolejnych odparzeń od nieustannie nasiąkniętej naszym zmęczeniem pieluchy. Na facebook’u zaroiło się od wydarzeń inaugurujących sezon kolarski 2017, także dodatkową atrakcją stała się możliwość jazdy w całkiem sporych grupach i niezarzynania się w pierwszych kilometrach na prawdziwej (!) szosie.

Zdjęcie pochodzi z bloga “Cyklista w Warszawie”

Pierwszym takim wydarzeniem stało się dla mnie warszawskie Strade Bianche z Cyklistą w Warszawie. Nie wiem ilu nas było, ale myślę, że grubo powyżej setki. Dziewczyny i chłopaki w zimowych jeszcze ciuszkach stworzyli wielobarwny korowód zatykający ronda, skrzyżowania i wąskie uliczki ogłaszając kierowcom wszelkiej maści, że oto rozpoczął się czas wszędobylstwa jednośladów. Bardzo przyjemna przejażdżka, nieco chaotyczna, powolna, ale dzięki temu wręcz „triumfalno-procesyjna”. Ze Zbyszkiem zrezygnowaliśmy z postoju z całą grupą w Nowym Dworze Mazowieckim i szurnęliśmy Modlińską na Tarchomin. Po drodze okazało się, że moja forma – jak zwykle w marcu – wymaga jeszcze sporego kilometrażu, by rozkręcić się do w miarę akceptowalnych poziomów.

Ze Zbyszkiem

Kolejne pokrętki po szosie odbywały się raczej w nocnej scenerii, gdyż siedząc w domu od miesiąca z chorującymi na zmianę dziećmi nie miałem żadnej szansy na jazdę w ludzkich warunkach. Tu wielkie słowa uznania dla Roberta, który na hasło rzucone o 21.00 „jedziemy o 23?” zareagował błyskawicznie i punktualnie stawił się na trasie, by dodawać mi otuchy w przebijaniu się przez mrok, który panuje niepodzielnie za ostatnimi latarniami w Jabłonnie. Robert ma świetną kondycję, dobre gadane, a przede wszystkim prawdziwą latarnię morską na kokpicie – trzy czynniki gwarantujące bardzo udany wieczór.

Przed weekendem cudem udało mi się jeszcze upchnąć wycieczkę do pracy przez Modlin. W sumie dwie godziny fajnego kręcenia lekko powyżej 30 km/h i trochę przeciskania się w 3-km korku na Pułkowej. Bardzo przyjemna jazda w pojedynkę pozwoliła mi przyjrzeć się lejom po bombach na Rolniczej – raczej nieprędko zapuszczę się tam z Rondem, szkoda kół, zdrowia i nerwów. Po drodze przez podwarszawskie miejscowości nałykałem się niestety trochę smogu z lokalnych krematoriów (naprawdę nie wiem czym tak śmierdzi, ale to na pewno nie był zapach węglopochodny) oraz nazbierałem do oczu mnóstwo syfu z szosy. Mija tydzień, a ja ciągle czuję w oczach pył.

Następna propozycja na facebook’u pochodziła od Pana Pączka (czyli Łukasza, który non-stop ciśnie ile fabryka dała, a dystans, wmordewind czy inne tego typu pierdoły nie mają dla niego kompletnie żadnego znaczenia). Propozycja była szalona i – jak się później okazało – nieco nadwyrężyła moje zdrowie. 120 km w sobotę o 8.00 do Nowego Miasta przez Pomiechówek i z powrotem przez Legionowo. Niby spoko, a jednak… zimno! Wszystko pewnie odbyłoby się bezboleśnie, gdyby nie postój w Nowym Mieście, kiedy to całe moje ubranie zmieniło się w mokry, zimny kompres. Wycieczka była bardzo udana, mieliśmy niezłą prędkość, piękne widoki po drodze, spokój od samochodów i nawet bardzo się nie zmęczyłem.

A jednak tego samego dnia wieczorem już wiedziałem, że nie jest dobrze. Dopadły mnie katar i takie wstępne grypowe otępienie. Problem w tym, że następnego dnia byłem umówiony na kompletnie już nieprzekładalne spotkanie z Mikołajem, Zbyszkiem i Rondem Babka.

Rano z lekkim katarem zdecydowałem się nie wystawiać kolegów do wiatru i stawiłem się pod Fortem Piontek, czyli w miejscu gdzie rozpoczyna się większość moich weekendowych wojaży. Chwila na ploty i już było widać grupę na horyzoncie.

Dawno nie jechałem z Rondem i kompletnie niepotrzebnie wyjechałem przed grupę zamiast ustawić się grzecznie z tyłu. Nikt z peletonu nie rwał się za bardzo do przodu aż do Skierdów więc rozpędzanie całego towarzystwa na górkach przypadło w zaszczycie mojej skromnej osobie i Mikołajowi. To był pierwszy błąd. Drugi – bez sensu trzymałem się w szpicy co chwila spawając dosyć chaotyczną i nierówną grupkę, na co straciłem sporo sił. W Modlinie odłączyliśmy się we trzech od grupy, odpoczęliśmy chwilę na kocich łbach i przejeździe kolejowym. A potem odcięło mi prąd… ale tak kompletnie jak nigdy dotąd. Koledzy na każdej hopce musieli na mnie czekać, bo zwyczajnie nie dawałem rady utrzymać koła, choć tempo wcale nie było szybkie, powiedziałbym że było wręcz „umiarkowane”. Przeprosiłem ich chyba z tysiąc razy, że pewnie zmarzli i się wynudzili, ale dowieźli mnie do domu (chociaż cwaniaki zrobili to mocno okrężną drogą).

Wróciłem już konkretnie chory: o ile to, że nie położyłem się w niedzielę do łóżka było strzałem w stopę, to wycieczka z Rondem i chłopakami było już brutalnym strzałem w kolano. W kolejnych dniach spacerek z dziećmi do przedszkola okazywał się być nadludzkim wyczynem, po którym wracałem cały zlany potem i niezdolny do życia przez kolejną godzinę. Dramat. Niedzielna wycieczka uziemiła mnie skutecznie na tydzień.

Dodatkowym nieszczęściem tego feralnego wypadu był fakt, że mój garmin kompletnie oszalał wyłączając się co 10-15 minut i doprowadzając mnie w ten sposób na dno rozpaczy. Możliwości są dwie: albo coś jest nie tak z czujnikiem prędkości i garmin włącza auto-pauzę nie dostając danych z koła, albo padł sam licznik co oznacza rozpoczęcie procedury gwarancyjnej. Mija tydzień, a ja nie mam czasu ani siły zająć się nawet tak drobną sprawą…

Nauczka na przyszły sezon: nie za dużo, nie za mocno, nie za wcześnie i nic na siłę. Ale jak to zrobić po zimie spędzonej na trenażerze gdy na trawnikach pojawiają się krokusy i przebiśniegi a na facebook’u sypie się propozycja za propozycją? Ba! Sprawdzę za rok…

Dodaj komentarz