Mam tę moc !!!

Tym razem znów kilka słów o walce z gorylem za pomocą elektromagnetycznego układu oporowego. Minął pi razy drzwi miesiąc od zamknięcia się w sypialni z Tacx-em i nadszedł czas na pierwsze podsumowania. Kolejnych może nie być, bo wiosna za pasem.

Jest fajnie. To znaczy jest znacznie lepiej niż myślałem, że może być z trenażerem. Stanowisko pracy sprawdza się na szóstkę: jest dostęp do świeżego powietrza, jest gdzie zahaczyć ręcznik, pod ręką mam radio, spotify’a z chromecastem, dwa ekrany na zwifta i ewentualnie coś z fabułą. Nawet trochę czasu się znalazło na trening. Trochę, bo jednak nie obyło się bez zawirowań rozrywkowo-rodzinno-chorobowo-zawodowo-organizacyjnych.

No i najważniejsze – pogoda była tak paskudna w lutym, a powietrze tak ciężkie od smogu, że przyjemnie było patrzeć z trenażera jak po drugiej stronie okna trzeba walczyć o przetrwanie.

Plan był prosty: zrobić przynajmniej dwa miesiące Zwift Academy. Choć nie jest to typowy plan treningowy, a raczej wędka do łowienia młodych talentów, pasowała mi w nim rozmaitość jednostek treningowych oraz sensowne ich rozplanowanie w czasie. Początki były trudne, bo pierwszy w życiu sensowny test FTP wypadł porażająco marnie. Oczywiście spaliłem początek 20-minutówki i zacząłem za ostro, by w efekcie ledwo dowlec się do końca interwału. Wynik – mierny. Pole do pracy – bezkresne!

Ruszyłem z kopyta. Mając jakiś tam próg FTP nie trenowałem przynajmniej w informacyjnej próżni, a wreszcie według konkretnie ustalonych stref, które rzeczywiście odzwierciedlały poziom wysiłku (przynajmniej przez pierwsze 90 proc. ogólnej liczby dotychczasowych treningów). Pod koniec lutego okazało się, że dłuższa jazda w strefie 110 FTP nie jest już żadnym większym wyzwaniem co idealnie zbiegło się z zaplanowanym kolejnym testem.

Tym razem podszedłem do testu roztropniej. Ale podobno na ogół pierwszy test łatwo jest spalić, bo nie wiadomo do czego się odnosić rozpoczynając wysiłek. 20 minut rozpocząłem bardziej w oparciu o liczby niż subiektywne poczucie wysiłku i to był strzał w dziesiątkę, bo – choć z początku było w miarę znośnie – końcówka była rzeczywiście wyczerpująca.

W nagrodę za wysiłek dostałem banana – takiego na gębie. Udało się, dałem radę – poprawiłem się w miesiąc o 23 waty! Te magiczne 23 jednostki są dla mnie obiektywnym potwierdzeniem sensowności podjętego treningu i pociechą, że nie przespałem kompletnie zimy. Teraz żałuję, że całą zabawę zacząłem dopiero z końcem stycznia, ale z drugiej strony aż do końca grudnia w miarę regularnie pojawiałem się na szosie – mam nadzieję, że nie były to „puste” kilometry. Styczeń to niestety czas rehabilitacji, ale i tak cieszę się, że w miarę sprawnie poradziłem sobie z kontuzją (oczywiście z kluczową pomocą Ortorehu).

Teraz planuję zrobić jeszcze przynajmniej trzeci miesiąc Zwift Academy (choć jednostki treningowe wyglądają przerażająco – głównie wariacje nt. over-under) i może ruszyć nieco czwarty. Wszystko zależy od pogody (dobra pogoda oznacza turlanie się w plenerze) i zdrowia moich pociech, od czego z kolei zależy obciążenie mojej głowy oraz ilość czasu jaką dysponuję na treningi. A już w najbliższą sobotę warszawskie Strade Bianche!!! Czyli pierwsza grupowa jazda w sezonie – oj jak ja za tym tęsknię… A w przyszłym “sezonie po sezonie” trenażer podpinam najpóźniej w listopadzie!