Kolarze to wspaniali ludzie!
Tak, tak. Po ostatnim wpisie ziejącym pesymizmem przyszedł czas na górkę na mojej emotywnej sinusoidzie. W najlepszym możliwym momencie i z zupełnie niespodziewanej strony. Nie żeby forma mi nagle wzrosła tak, iżbym mógł bez zadyszki jechać na kole Zbyszka albo Rafała, ale w aspekcie sprzętowo-gadżeciarsko-życzliwościowym zadziały się cuda. Ale po kolei.
Warto było zacząć pisać bloga, nawet jeśli czyta go pięć osób łącznie ze mną i tą częścią rodziny, którą udało mi się do tego zmusić. Dzięki jednemu z moich najwierniejszych czytelników – Pawłowi – stałem się przeszczęśliwym posiadaczem kółek Fulcrum Racing 7 (’11). Paweł szczerze wzruszony opisem moich przygód ze szprychami w chińskich karbonach postanowił pomóc mi w walce ze złym losem i ofiarował mi prawie nowe kółeczka. „Prawie nowe”, bo choć przejechały podobno ok. 14 tys. km absolutnie tego po nich nie widać. Kółka są proste, bez najmniejszego bicia na boki czy w pionie, kręcą się płynnie i wyglądają nieskazitelnie. Kółka momentalnie wskoczyły na stałe do tribana, którego w efekcie czeka teraz kolor-lifting (kółka mają czerwone akcenty, opony są niebieskie, a rower jest czarny z niebieskimi detalami – na początek czeka mnie zmiana opon i owijki). Ale wygląd i właściwości to drobiazgi, bo w tych kółkach najważniejszy jest…
Bębenek! Zakochałem się w tym stworze. To najgłośniejszy cykacz od czasów gdy jeździłem z Michałem na campie, a Michał bardzo starannie dobierał piastę pod kątem wydawanych dźwięków. Piasta w fulcrumach z 2011 r. jest niesamowicie głośna. Gdybym miał lepszą formę, to na pewno wkurzałbym tą piastą ludzi, u których siedzę na kole (a tak to muszę ciągle mocno kręcić), ale jak już wrzucę na luz, to zagłuszam przejeżdżające obok samochody. Przeszło mi nawet przez myśl, żeby sobie ustawić taki dzwonek w telefonie, albo chociaż budzik… Piękne dzięki Pawle! Uratowałeś mnie przed przestojem serwisowym, a przy okazji sprawiłeś mi tyle radochy, że hej!
Tymczasem aksiumy powędrowały do Kostki, którą dzielnie mogłem śmigać w dni wolne od opadów i w dni wolne w ogóle. A że to w praktyce zbiory rozłączne… to udało się chyba raz czy dwa, ale przynajmniej miałem swobodę wyboru. Aksiumy mają teraz własną kasetę na 11-s więc nie muszę już przekładać kasety przy zmianie kół. W ten sposób w Wielką Sobotę udało mi się wyrwać z ciepła domowego ogniska na ponurą, mokrą i wietrzną szosę (tradycyjne już 40 km na koniec 40-dniowego postu). Akcja była szybka, bo wystarczyło rzucić krótkie hasło na FB i w kwadrans zebrało się nas trzech: Robert, Rafał i moja skromna, trzepacka osoba. No i oczywiście okazało się, że moja forma jest bytem zasadniczo wirtualnym, wyimaginowanym i w dodatku z zakalcem. Rafał pokazał gdzie jest moje miejsce w szeregu (czyli na końcu pociągu), ale był na tyle miły, że czasem udając zmęczenie wypuszczał mnie na zmianę. Dobry z niego chłopak, taki empatyczny. Jego litościwe serducho przekonało mnie, żeby spróbować przejechać się z nim jeszcze raz i nawet kilka razy ciągnąłem nasz duecik, dopóki nie przycisnął na swojej zmianie za NDM i wybił moje bpm na poziom >170. Na szczęście zaraz potem czekały na nas kratery na Rolniczej, a że było po zmroku więc zdroworozsądkowo zwolniliśmy. W Łomiankach dołączył się do nas Pan Pączek i koledzy razem szybko wyczuli, że mają trzepaka z przodu i na każdej hopce wyskakiwali mi z koła i niknęli gdzieś hen za horyzontem. Pan Pączek był na szczęście chory więc jakoś się do nich doczołgiwałem.
Raz – jeden raz – udało mi się trafić na okienko pogodowe i wyskoczyć Kostką na krótką, słoneczną rundę do NDM&back. Wykręciłem umiarkowanie pocieszającą średnią w okolicach 33 km/h w warunkach praktycznie bezwietrznych (<3 m/s – tak, był taki jeden dzień tej wiosny).
Ostatnim akcentem szosowym była wyprawa na Megapętlę z Ultrakolarzem. Było nas trzech: Robert, Remek i ja. Zapowiadało się sympatycznie, ale niestety przy wylocie z W-wy Robertowi dała się we znaki niedawna infekcja i znacznie skróciliśmy sobie trasę zawracając przed NDM. Remek pojechał dalej sam – twardziel! Zmarzliśmy jak psy (2 stopnie), przegwizdało nas na wszystkie strony (5 m/s), wracaliśmy na Tarchomin ze świadomością, że po prostu nie mamy innego wyjścia. Jeden pozytyw tej eskapady: była to pierwsza jazda na świeżo odebranych karbonach (594 pln za przeplot z Sapimami), trochę po brukach, trochę po dziurach – nic nie pękło (niewiarygodne!) i ogólnie koła kręciły się poprawnie. Jednak do pracy na razie na nich nie jeżdżę, po takiej zdradzie zaufanie buduje się praktycznie od zera.
W prognozach pogody dla tej najobrzydliwszej wiosny jaką pamiętam nie ma kompletnie nic pozytywnego. Nabawiłem się już wstrętu do wiatru, zimna, gradu i deszczu ze śniegiem. Trudno zmobilizować się do wychylenia nosa z domu, a jak już się zdecyduję, natychmiast żałuję tej lekkomyślnej decyzji. Dobrze chociaż, że towarzystwo dopisuje, ale jak napisał ostatnio Zbyszek na FB: Widze ze Lukasz jezdzi po kryjomu, Rafal ignoruje propozycje jazdy nad Zegrze a Robert ciagle pije. Co sie tu dzieje??? Trudno o lepsze podsumowanie ostatnich dwóch tygodni.