Kolarski off-road
Jak niewiele trzeba, by posmakować przygody!
Wracałem wczoraj wieczorem z pracy odpicowaną kolarką. Już noc, ale pogoda idealna do kręcenia. Pomyślałem: odbiję sobie trochę w bok, pociągną ul. Przyczółkową i poćwiczę Speed, I’m speeed. Nie mam na kierownicy mocnego światła jak kolega Luk, ale w mieście daję radę. Tętno podnosili idioci wykonujący dziwne manewry na swoich maszynach, poza tym miło.
I nagle – objazd. Roboty drogowe każą zjechać w prawo, w niewielki asfalt – ulica Karuzela, właśnie sprawdziłem. Cool myślę, wszak niespodziewane propozycje podróży to lekcje tańca dawane przez Boga. Potem znów odbicie, mijam nowopowstałe osiedla i pozostawione na poboczu koparki. Najs.
Docieram do kolejnego skrętu, znak wyraźnie informuje: powrót do Przyczółkowej tędy. Ale na wprost prowadzi jeszcze inna droga, już bez asfaltu. Czemu nie? Kojarzyłem z mapy, że powinna prowadzić do ul. Korbońskiego, ale czy na pewno? Dalej, jedziemy!
I tak oto wbiłem się w polną dróżkę, mocno posypaną mazowieckim piaskiem. Ciemno, choć oko wykol. Co chwilę rower tańczy na piaskowych łachach. Ale niewiele zwalniam, głównie po to by patrzeć na mijane łany zbóż i pola kapusty. Nocą roślinność pachnie zupełnie inaczej. W górze – gwiazdy. Jakbym nie był w Warszawie, a gdzieś na wyprawie. Uwielbiam takie chwile. Dróżka w sumie krótka, niecałe 2 km, ale wrażeń dostarczyła mnóstwo. Wyjazd z niej – na potężną dwupasmówkę, z ekranami i oświetleniem jak w dzień. Niesamowity kontrast.
Warto zmieniać trasy, nawet na chwilę wpadać w nieznane.