Jak zrobić 100 km by oddać książkę?

Od ładnych kilku lat chodziła za mną chęć przejechania 100 kilometrów jednego dnia. Wciąż brakowało a to czasu, a to pogody – a może odwagi by zmierzyć się ze swoimi siłami? Niby robię parę tysięcy kilometrów rocznie, ale to niemal wyłącznie dojazdy do/z pracy. Jednak wczoraj szykując przetwory z malin pomyślałem – a dlaczego nie dziś? Zatem wrzuciłem w siebie talerz makaronu i wgrałem w garmina szybko nakreśloną pętlę. Do torby włożyłem kilka batoników, paczkę sucharków, kurtkę, bawełnianą koszulkę (po co?) i portfel. Sakiewkę z dętką, łyżkami do dętek i imbusem. Zestaw kluczy z rozkuwaczem łańcucha. I kolejną dętkę. Jeden bidon napełniłem wodą z sokiem malinowym, do drugiego samą wodę – i jedziemy!

Plan był prosty: jadę do zamku w Czersku i zobaczę, co dalej. Potem na drugą stronę Wisły i w Gassach mogę wrócić promem do domu (co da ok. 60 km) lub dalej do Mostu Siekierkowskiego i stamtąd do domu (ok 90 km).

Początek trasy prowadził przez tereny uczęszczane przez kolarzy, wiele było szlaków, oznaczeń i samych kolarzy 🙂

Jeden z nich siadł mi sprytnie na koło, by po paru kilometrach pokazać jaki jest szybki na podjeździe.. Szkoda, że nie dał zmiany, ale może moje 30 km/h to było dla niego za wiele 😉 Potem pierwszy poważniejszy błąd z planowania (czego?) trasy i zamiast gładko przejechać przez Górę Kalwarię wbiłem się w takie coś:

Było tak stromo i ślisko, że w połowie zjazdu zszedłem z roweru – zaciśnięte klamki hamulca nic nie dawały! Najgorsze miało jednak dopiero nadejść – choć szlak rowerowy teoretycznie tędy prowadził, to w praktyce były tam prowadzone zaawansowane prace drogowe – walce właśnie ubijały piasek. Kompletnie nieprzejezdny odcinek 🙁 Pozostało mi wspiąć się na nasyp, którym prowadziła krajowa „50” bez pobocza i wbić się między tir-y.

Wkrótce byłem jednak w Czersku, gdzie na dziedzińcu zamku zrobiłem sobie odpoczynek. Popatrzyłem na wieże, zjadłem batonika i jabłko, zrobiłem zdjęcie czarno-białe (nie wspomniałem, że wziąłem też ze sobą aparat?) i ruszyłem w dalszą drogę.

Szybki zjazd z Czerska i wkrótce jechałem przy wale nad Wisłą. Mijałem kolejne sady pełne jabłek, a traktorzyści robili mi miejsce bym mógł ich wyprzedzić. Kolarzy jakoś nie widziałem, ciekawe czemu?

Wisłę przekroczyłem znów jadąc „50”, po chwili z niej zjechałem i mijałem kolejne wioski. I kolejne koleiny wypełnione wodą 🙂

Wkrótce dotarłem do punktu zwrotnego: skręcić na prom do Konstancina, czy jechać dalej? Na liczniku było ok. 60 km, czułem już zmęczenie, ale zdecydowałem się na dłuższą trasę. Ahoj przygodo! Niestety szosa nr 801 była w większości pozbawiona pobocza, więc dobre kilkanaście kilometrów jechałem po wąskim białym pasku krawędzi pasa… Od Wału Miedzeszyńskiego było już lepiej. Oparłem się pokusie popasu w McDonald’s i kręciłem swoje do Mostu Siekierkowskiego.

Wiedziałem już, że jest dobrze, choć wciąż do „setki” brakowało ok. 30 km. Jadąc zjadłem paczkę sucharków i pozwiedzałem różne boczne ścieżki. Tym razem odpuściłem jazdę po ziemnym wale, choć tak mnie chciała ciągnąć nawigacja. Spojrzałem na zegarek – minęła 18. Jeśli się sprężę, zdążę oddać książkę do biblioteki za Lasem Kabackim – zamykają ją o 19! Dopiero teraz odczułem, jak męczące jest zatrzymywanie się na kolejnych światłach. Ostatecznie udało się – o 18:55 byłem na miejscu!

Zaczynało się powoli zmierzchać, a tu trzeba dokręcić z 15 kilometrów będąc niemal pod domem… Nie miałem już dobrych pomysłów, więc zrobiłem ósemkę przecinając Las Kabacki z drugiej strony. To w nim stuknęła „100”, ale zatrzymałem się dopiero pod domem. I na liczniku było tak:

Czemu dwa urządzenia? Garmin służył mi do nawigacji, tzn. pokazywał wcześniej wgrany ślad. To całkiem wygodne rozwiązanie, choć jak pokazały powyższe przykłady, lepiej nie robić tego na „hurra!”. Część dróg gruntowych mógłbym spokojnie ominąć, przegapiłem za to parę atrakcji turystycznych – np. pałac w Otwocku Wielkim.

Ale ogólnie jestem bardzo zadowolony. Już kiedyś zrobiłem „setkę”, ale zajęło mi to wtedy cały dzień. Rower się sprawdził, choć może powinienem wcześniej skasować piszczenie kółka przerzutki i bicie kół na boki, siodełko nie uwierało, żadnych odparzeń itp. Trochę drętwiały mi ręce na dolnym chwycie i bolał kark od podnoszenia głowy, ale to drobiazgi. Nogi dały radę! Wiem też, co następnym razem zostawić w domu 🙂

A dla ciekawych – mapka przejazdu:

W sumie byłem pięć godzin poza domem. Świetne popołudnie 🙂