Jak pobić życiówkę na 5 km?

[zdjęcie z biegu będzie, jak znajdę]

Niespodziewanie zacząłem trzeci rok biegania. W październiku udało się rekordowe 120 km przetruchtać, bo staram się robić co najmniej 20 km tygodniowo. Zwykle składa się na to jeden ponad 10-kilometrowy bieg do pracy i dwa trochę krótsze: 5-7 kilometrów. Taki system jest w miarę elastyczny, wplatam w to też interwały. Co jakiś czas przebiegam parkrun, co jest jakim-takim wyznacznikiem formy: te 5 km robię zwykle w ok. 21 i pół minuty.

OK, wracając do tematu – dziś w końcu udało się złamać 21 minut! Jak zwykle stając na starcie zastanawiałem się, czy cisnąć, czy też może w końcu spróbować przebiec się luzie? I zawsze tłum biegaczy włącza tryb „rywalizacja” i lecę… Dziś też tak było, więc ustawiłem się w mniej-więcej w 1/3 stawki. Czołówka mi szybko wtedy ucieka, ale przynajmniej nie spalam się od razu i dość równo lecę całą trasę. Najważniejsze, że przed sobą widziałem sensownie biegnącego gościa (akurat dziś miał swój 100. parkrun, szacunek!) i starałem się do niego powoli zbliżać. A potem do kolejnego, i jeszcze jednego… Jednocześnie próbowałem wydłużać krok i zwiększać jego częstotliwość.

Rzadko rzucałem okiem na zegarek, nie wnikałem w tempo czy tętno. Ale najważniejsze stało się na ostatnim kilometrze. Powoli dochodziłem do kolejnego weterana (łatwo ich poznać po spranych okolicznościowych koszulkach) gdy ten zaczął się oglądać do tyłu i wołać do mnie „dawaj!”, „ciśnij!”. Gdy się z nim zrównałem, wysapał iż stracił siły i bym leciał. Podziękowałem, rzuciłem jakieś słowa zachęty i do mety – z pół kilometra… Nie odpuszczałem sobie do końca, jak finiszować to do upadłego!

Skończyłem 16, jak na 86 startujących może być. Po chwili sprawdziłem na zegarku – złamane 21! I to konkretnie, o 17 sekund! Dzięki słabnący biegaczu, to dzięki tobie! Co jeszcze? Nie było wiatru, temperatura ok. 8 stopni, a poprzednim razem biegałem w poniedziałek. Na rowerze – przedwczoraj. Czyli wystarczy być wypoczętym – i już się bije życiówkę 🙂