Chwalcie łąki umajone

Ach ten maj… Piękny, ciepły, łagodny, słoneczny i długi. Przed Wami kolejny mocno spóźniony wpis, ale tym razem nie było za dużo czasu na pisanie, było za to sporo radosnego kręcenia. Zacznę jednak po kolei…

Wyzdrowiałem. Po tygodniu przerwy, dzięki której uniknąłem antybiotyku na przeziębione zatoki, wróciłem na szosę. Najpierw na kole sąsiada Marcina, który od jakiegoś czasu wykręca niesamowite średnie z użyciem cudownego wynalazku Grega LeMond’a. „Spokojne” rozkręcanie po chorobie rozpoczęło się od fruwania przez Łomianki i NDM nie bacząc na korki wygenerowane przez żądnych wypoczynku kierowców.

Zaraz potem (zdecydowanie za szybko) przyszedł czas na pierwszą jazdę Tarcho Velo Team w większym składzie. Zaplanowane było 120 km przez „duży Kampinos” w spokojnym tempie 30-32 km/h. Warto zapamiętać te liczby, gdyż przy takich wartościach miały się odbywać praktycznie wszystkie kolejne dłuższe wypady TVT. Z drugiej strony – nie warto ich zapamiętywać, gdyż nigdy ale to nigdy nie poruszaliśmy się w wyznaczonych widełkach. Ok, ja się poruszałem czasami, jak koledzy mnie urwali na górkach. No dobra, koledzy też czasami tak jechali jak musieli na mnie czekać na zjazdach. Jakkolwiek dolną granicą z jaką porusza się TVT pod wiatr to 35 km/h, tak standardowo. Tak też było na rundzie wokół Puszczy, gdzie średnia oscylowała wokół 34 km/h i gdzie strzeliły mi korki w okolicy setnego kilometra. Niemniej jazda była pyszna.

Wkrótce potem zrobiłem sobie trochę luźniejszych jazd z Robertem i z dziećmi, dopóki nie umówiłem się na „lekką rundkę” z Panem Pączkiem. Lekka runda oznaczała gonienie z jęzorem na wierzchu do NDM ze średnią powyżej 40 km/h i powrót pod wiatr z zachowaniem ostatecznej średniej 34 km/h – czyli „lekko”. Jak zwykle.

Po krótkim odpoczynku wpadłem na głupi pomysł okrążenia Wisły przez Wyszogród. Zaprosiłem na tą wycieczkę Rafała i Roberta licząc, że we trzech spokojnie ale przyzwoicie uporamy się z dystansem (120 km). Rankiem okazało się, że jest nas tylko dwóch. Do Wyszogrodu wychodziły nam w miarę szybkie, równe zmiany, ale już z powrotem pod wiatr głównie pracował niezmordowany Rafał.

Trasa okazała się być niezwykle malownicza, ze świetnymi asfaltami (w 90 proc.) i – jak na sobotę – nie aż tak strasznym ruchem tranzytowym jakiego się spodziewaliśmy. Pogoda dopisała i już na dobre złapała mnie kolarska opalenizna – wreszcie każdy zorientowany będzie mógł rozpoznać na plaży jaką dyscyplinę sportu uprawiam.

Nazajutrz po 120-km rundce przyszedł czas na drugą zgrupkę TVT – tym razem 150 km do Ciechanowa przez Nasielsk. Pogoda była nieco bardziej niepewna: na starcie wiało konkretnie w pysk a ulewa wisiała w powietrzu. Niemniej dla Zbyszka, Rafała i Pączka wietrzysko okazało się tylko afrodyzjakiem, który tym mocniej działał, im większą górkę napotkaliśmy po drodze. W ten sposób szybko pozbywałem się paliwa, sił oraz pędu i rozpocząłem mozolną tułaczkę za kolegami, którzy byli na tyle uprzejmi, że co jakiś czas dokonywali drobnych ulepszeń i napraw sprzętu. Po drodze mieliśmy wyjątkową okazję podziwiać nasielskie umajone łąki, które tonęły w rzepakowej żółci kontrastowo odcinającej się od błękitu nieba (tak – ulewa nas ominęła, a chmury uleciały rozgonione wspomnianym wcześniej wietrzyskiem). W urokliwych warunkach dobrnęliśmy do uroczego Ciechanowa, gdzie szybciutko zwiedziliśmy zameczek i deptaczek. Trasa powrotna odbyła się bez większych przygód, ale z klasycznym urywaniem – dzięki Pączku za dobrowolne towarzystwo w grupetto.

Kolejne dni to standardowa trasa dom-praca-dom urozmaicona jednak nieprzyzwoitą porą – przez prawie tydzień pracowałem od 4.30 rano. Jazda o tak wczesnej porze siłą rzeczy jest znacznie spokojniejsza niż zazwyczaj, ale też doznania wzrokowo-słuchowo-zapachowe są absolutnie nie do przecenienia.

Śpiew ptaków niezakłócany szumem pędzących samochodów, zapach świeżej, porannej rosy i barwy nieba malowanego wschodzącym słońcem to najlepsza i niewspółmierna wręcz nagroda za niewygodę rannego wstawania.

Następnym wielkim wydarzeniem w moim kolarskim maju był powrót Mikołaja po koszmarnej kontuzji, która unieruchomiła go na niemal dwa miesiące. Na szczęście nasz twardy kolega nie zmarnował tego czasu i wrócił w wyśmienitej formie. Jak zawsze gotowy do urywania mnie w najmniej spodziewanym momencie. Od tej pierwszej (a właściwie drugiej) w sezonie wspólnej jazdy uświadomiłem sobie jak bardzo brakowało mi jego towarzystwa, humoru i przede wszystkim wyjątkowego talentu przewodnika. Jednak za Mikołajem ciągnie się rzeczywiście jakaś fala nieszczęść (oby już nie), gdyż – po kolejnych problemach z zaciskami do kół – na tej pierwszej jeździe po kontuzji stracił licznik z zapisanymi treningami. Ten drogocenny gadżet najzwyczajniej w świecie wyskoczył z uchwytu i dokonał żywota pod kołami samochodu. Drugim bardzo ważnym wydarzeniem tej samej jazdy był powrót na szosę drugiego kolegi – Michała. Oby kolana, życie i zdrowie pozwoliły uczynić ten powrót stabilnym i radosnym.

W międzyczasie doszło jeszcze do dwóch szybkich rundek w ramach TVT – to zawsze bardzo ożywcze doświadczenia. Szczególnie jeśli bierze w nich udział Zbyszek albo Rafał.

Kolejnym drobnym przełomem był zakup i montaż lemondki do tribana/cube’a. Decyzja wzięła się stąd, że właśnie tym rowerem jeżdżę najczęściej do pracy, zawsze samotnie i nierzadko przez Modlin. Więc lemondka – ot tak, dla wygody. Sprawdziła się doskonale i nawet pozwoliła (przy drobnej pomocy wiatru) odzyskać KOM-a na odcinku Tarchomin-Starówka i zdobyć kolejnego od Mostu Północnego do Mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Pewnie nie na długo, ale tak to już jest jak się podrażni lokalnych wyjadaczy. Do zKOMowania wału wiślanego przez Żerań zabrakło niestety powietrza w przebitej dętce, natomiast z naddatkiem było wszelakiej maści użytkowników wału – bezpieczeństwo na pierwszym miejscu. Czasami drugie miejsce też nie jest złe.

Korzystając z urlopu próbowałem jeszcze zrobić nasielską setkę z lemondką na cube’ie, ale okazało się to karkołomnym pomysłem. Bardzo silny boczny wiatr w połączeniu z dużym ruchem na wąskich szosach uniemożliwił mi skorzystanie z dobrodziejstw ograniczenia oporów powietrza. Trudno było utrzymać rower ze stożkami nawet przy zwykłym chwycie, a co dopiero z wąsko rozstawionymi drążkami. Praktycznie aż do Wkry nie byłem w stanie jechać z prędkością zbliżoną do 30 km/h, później udało się nieco rozpędzić, ale z kolei zmęczenie walką z wiatrem i korki w Pomiechówku odebrały mi sporą część radości z jazdy i szansę na zrobienie dobrej średniej. Widoki oczywiście przecudowne, ale ten wiatr…

W ostatnią sobotę TVT zrobiło mega jazdę, w której wziąłem bardzo skromny udział tylko na początku. Pewnie także dzięki temu chłopaki mogli osiągnąć niewiarygodną średnią na 150-km odcinku. Ja z Mikołajem wybraliśmy skrót przez Dębe – ja z braku czasu, Mikołaj w obawie przed nadwyrężaniem kontuzjowanej ręki. Robert odpadł jeszcze wcześniej – kolejna usterka przerzutki albo łożyska albo wszystkiego naraz postawiła przed nim konkretny opór uniemożliwiający rozpędzenie Byczka (Bulls).

Majowe kręcenie zakończyła wspaniała wycieczka nad Zegrze z Mikołajem, który fantastycznie dostosował tempo, trasę i krajobraz do moich ograniczeń czasowo-zdrowotno-kondycyjnych. Akurat takiej jazdy było mi potrzeba na tą niedzielę – dzięki Mikołaj.

I tak zahaczyłem nieco o czerwiec, ale takie zahaczenie potrzebne jest trochę do podsumowania. Maj okazał się rekordowy i zaskakujący pod każdym względem. Kilka wspaniałych powrotów: Mikołaja i Michała. Kilka nowych znajomości. Kilka nowych, przepięknych tras z potencjałem na dalsze wariacje. Kilka urwań, które pokazały mi jak słaby jestem i dały kopa do dalszej pracy. Kilka maryjnych westchnień przy mijanych, tłumnie obmadlanych kapliczkach. Kilka nowych gadżetów: lemondka i owijka na niej, raz na jednym, raz na drugim rowerze. Kilka przepięknych wschodów słońca, kilka bezkresnych, pokolorowanych całą paletą barw łąk. Wpadło nawet kilka KOM-ów. Ale najwięcej wpadło… kilometrów. I tu trzy wielkie – jak na mnie – rekordy: jednorazowego dystansu – ponad 150 km, dystansu miesięcznego – ponad 1250 km i dystansu tygodniowego – ponad 460 km.

Nie powiem, trochę się zmęczyłem. I pewnie dlatego w końcu się rozchorowałem. Przegrzany i przemęczony złapałem od synka z przedszkola jakiegoś wirusa, który właśnie usiadł mi na gardle. Tym razem zareagowałem dosyć szybko i walczę, by zdusić dziadostwo w zarodku zanim rozprzestrzeni się na nos i zatoki. Skonsultowałem się z lekarzem, zostawiłem majątek w aptece i odstawiłem rower – co i tak miałem w planach na ten tydzień, więc tak całkiem źle nie wyszło. Trzymajcie za mnie kciuki. Za moje zdrowie i siły na kolejne wyzwania, bo te nadchodzą wielkimi krokami!

PS. Piękna, wiosenna droga do pracy.

 

Dodaj komentarz