Piękne góry lecz los ponury
Ufff… Po trzech tygodniach wreszcie zebrałem się do opisania rodzinno-rowerowej wyprawy w Góry Świętokrzyskie. Czyli tak naprawdę pierwsze (pa)górki w mojej mazowieckiej karierze kolarskiej. Wyjazd wypadał w majówkę, a że zorganizowałem się stosunkowo późno, trudno było znaleźć godny nocleg i należało zgodzić się na wpłatę znacznej zaliczki. I gdyby nie owa zaliczka nie wiem czy wyjazd doszedłby do skutku. Tydzień przed wyjazdem rozchorował się synek, kilka dni później – ja.
Dawno nie złapałem takiego cholerstwa. Nie będę się wdawał w szczegóły, ale czułem się fatalnie, kompletnie bez sił i ochoty na cokolwiek. W dodatku pogoda była tak paskudna, że niech ją dunder świśnie, ale przynajmniej nie padało. Chociaż może gdyby lało, szybciej bym się wyleczył…
W każdym razie scenariusz kolejnych dni był podobny: poranna aplikacja kilogramów medykamentów, szybkie pakowanie plecaków, wypad w góry (z Helenką na barana), zdychanie, obiad albo i nie, wypad na rower, zdychanie, zabawy z dziećmi, zdychanie, wieczorna porcja prochów i płynów, obiecywanie sobie, że jutro to już nic, nigdzie i z nikim, zdychanie…
W każdym razie wziąłem ze sobą rower, a skoro już go wpakowałem do bagażnika, żal było nie skorzystać. Szczególnie, że Zbyszek – czerwonogrochy przewodnik – zaoferował się zapoznać mnie z kilkoma lokalnymi podjazdami. Pomijam tym razem cały aspekt upodlenia polegającego na wleczeniu się nawet nie na kole Zbycha, ale nie warto tym zaśmiecać wpisu.
Faktem jest, że Góry Świętokrzyskie urzekły mnie zarówno pod względem możliwości aktywnego spędzenia czasu z dziećmi, jak i fantastycznego miejsca do kręcenia: wspaniałe widoki, puste i gładkie szosy, kilka ciekawych podjazdów i zjazdów bez ryzyka wypadnięcia z zakrętu.
Obowiązkowy Święty Krzyż to naprawdę przyjemne miejsce, szczególnie ostatni leśny odcinek. Podjazd do Bodzentyna pośrodku niczego – nadspodziewanie wymagający. Same góry są do objechania w trzy godziny, ale mnogość tras jakie otaczają masyw daje praktycznie nieograniczone możliwości malowniczego kilometrażu.
Fatalne samopoczucie było przekleństwem tego – udanego skądinąd – wypadu. Z drugiej strony choroba pozostawiła silne uczucie niedosytu i pewność, że wrócę tam przy najbliższej nadarzającej się okazji. By jeszcze raz zmierzyć się ze Świętym Krzyżem i Bodzentynem, ale już fair play – na równych warunkach.
Na koniec garść linków do filmów i zapisu tras:
https://www.relive.cc/view/963180642
https://www.relive.cc/view/964846032
https://www.relive.cc/view/966305757
PS. Po powrocie z gór jeszcze przez dwa tygodnie byłem praktycznie wycięty z możliwości robienia formy na rowerze. Ledwo się wlokłem i z ciężkim sercem podjąłem decyzję o zaprzestaniu jazdy na jakiś czas. Okazało się, że słusznie, bo jeżdżąc z wirusem dodatkowo przeziębiłem zatoki i otarłem się o antybiotyk. Na szczęście pauza wystarczyła, żeby jako tako wrócić do zdrowia. Czasami trzeba przestać kręcić… żeby kręcić.